IV : Wspomnienia starca

Kiedy stanęli przed posągiem gargulca, który skrywał przejście do gabinetu dyrektora, Lupin wymówił hasło i cała trójka weszła na ruchome schody, które w ciągu kilku sekund zaniosły ich przed drzwi. Zapukali i weszli gdy odpowiedziało im stłumione zaproszenie. Za potężnym biurkiem, w wygodnym fotelu siedział Albus Dumbledore. Jego broda była bardziej srebrna niż zapamiętała Bernadetta, a postawa bardziej zmęczona, choć oczy błysnęły kiedy zobaczył gości.
- Panna Fortuny, nie spodziewałem się pani, choć nie ukrywam, że tą wizytą sprawia mi pani przyjemność - zaczął dyrektor, uśmiechając się ciepło. Wskazał wszystkim fotele przed biurkiem, z czego tylko Snape odmówił i stanął przy ścianie.
Bernadetta skinęła głową, bo nie była w stanie się uśmiechnąć.
- Widzę, że wciąż na stanowisku. Ja również cieszę się, że pana widzę, profesorze. Mam w zwyczaju pojawiać się niezapowiedziana w najmniej spodziewanych momentach. Choć przed chwilą dowiedziałam się, że coś jednak ominęłam - odparła, patrząc przenikliwie na Dumbledore'a. On należał jednak do osób, które zachowywały się w obecności Bernadetty całkowicie normalnie. Przez moment, wampirzyca poczuła chęć, aby to zmienić. Na szczęście uczucie nie trwało długo.
- Doprawdy? Jaki moment? - zapytał z zaciekawieniem, układając dłonie w charakterystyczną dla niego piramidkę.
- Ten sprzed dwunastu lat. Wie pan coś o nim? - zapytała chłodno.
Wesołe błyski zniknęły z oczu dyrektora, a jego twarz wyraźnie posmutniała. Zmarszczył krzaczaste brwi, utkwiwszy nieruchomy wzrok w biurku.
- Ach, ten moment.
- Tak, Dumbledore, ten moment. Chce wiedzieć, dlaczego nic o tym nie wiedziałam. Dlaczego nikt mnie nie powiadomił, że coś im grozi?
W gabinecie zapadła cisza. W końcu profesor wstał i podszedł do jednej ze ścian, gdzie na marmurowym cokole stała srebrna misa. Z kieszeni wyjął różdżkę, przytknął do skroni, by po chwili "wyciągnąć" z niej srebrną nitkę wspomnień. Strząchnął ją do misy i spojrzał na dziewczynę poważnym, zmęczonym wzrokiem.
- Chodź - spojrzał na profesorów. - Wy też, jeśli macie ochotę.
Z wahaniem do misy podszedł Lupin, ale Snape stał sztywno pod ścianą, chłodno i obojętnie patrząc, jak troje ludzi "wskakuje" we wspomnienia Dumbledore'a. Kiedy Bernadetta poczuła na swojej twarzy chłodną ciecz, instynktownie zamknęła oczy. Poczuła silną dłoń Remusa, splatającą się z jej własną, drobniutką i delikatną. Bernadetta otworzyła oczy, gdy poczuła miękkie lądowanie na obu nogach.


Stali w ciasnym, obskurnym pokoiku w pubie "Pod Świńskim Łbem". Na jednym z dwóch krzeseł siedział młodszy Dumbledore, a na krawędzi łóżka dość młoda kobieta z szopą mysich włosów, nerwowo zaciskając palce na wytartej torebce, spoczywającej na jej kolanach.
- A więc Sybillo, chciałabyś uczyć w Hogwarcie wróżbiarstwa, zgadza się?
- T-tak - odparła jękliwie. Dumbledore uśmiechnął się uspokajająco.
- Ależ, moja droga, nie ma się czego obawiać. Powiedz mi, z czego umiesz wróżyć.
- Umiem z fusów, u-umiem. Ze szklanej kuli. Ze snów. Z kart. Z dłoni - odparła cicho, patrząc na Dumbledore'a z niepokojem.
- A czy mogłabyś mi coś wywróżyć? - zapytał.
Blade oczy Sybilly Trelawney zrobiły się okrągłe niczym spodki.
- P-panu?
- Tak, kochana.
Sybilla zaczęła niespokojnie rozglądać się po pokoju. Gdy nic nie powiedziała, Dumbledore westchnął wyraźnie zawiedziony.
- No cóż, widzę, że nic tu po mnie - zaczął wstawać i zbierać rzeczy. Kiedy był już prawie przy drzwiach, Sybilla przemówiła nieswoim głosem.
- OTO NADCHODZI TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA. ZRODZONY Z TYCH KTÓRZY TRZYKROTNIE MU SIĘ OPARLI, A NARODZI SIĘ GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA. A CHOĆ CZARNY PANA NAZNACZY GO JAKO RÓWNEGO SOBIE, BĘDZIE MIAŁ MOC JAKIEJ CZARNY PAN NIE ZNA. I JEDEN Z NICH MUSI ZGINĄĆ Z RĘKI DRUGIEGO, BO ŻADEN NIE MOŻE ŻYĆ KIEDY DRUGI PRZEŻYJE. TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA NARODZI SIĘ GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA.
Zanim Dumbledore zdążył coś odpowiedzieć pokój zaczął się rozmywać. Tym razem znaleźli się w małym, przytulnym saloniku. Bernadetta poczuła ściskanie w żołądku na widok przyjaciół. Lily była już piękną, młodą kobietą, a nie nastolatką jak ją zapamiętała. Włosy miała jeszcze ciemniejsze i bardziej pofalowane, radosna niegdyś twarz, teraz była wyraźnie zmęczona, a w jasnych, zielonych oczach nie było już tych wesołych iskierek. Siedząc na kanapie, delikatnie masowała wystający brzuch, obejmowana razem z nim przez mężczyznę. Również James, niespełna dwudziestoletni, wyglądał na doświadczonego i odpowiedzialnego człowieka. Jednak nadal jego włosy były zmierzwione, choć orzechowe oczy straciły szelmowski błysk.
- Musicie się ukryć - mówił niecierpliwie Dumbledore. - Dziecko z przepowiedni to syn albo Longbottomów albo wasz i to jest bardziej prawdopodobne. Nie możemy ryzykować. Voldemort zna tylko początek przepowiedni, ale zrobi wszystko, żeby zabić wasze dziecko, a także was, skoro nie udaje mu się was przeciągnąć na swoją stronę. Rzucimy na was Zaklęcie Fideliusa, musicie tylko wybrać Strażnika. Przypuszczam, że będzie to ktoś z waszych przyjaciół.
Nastąpiła długa chwila ciszy.
- Może przepowiednia się myli - odezwała się Lily. Dumbledore i James spojrzeli na nią. James miał oczy tak nieszczęśliwe i pełne cierpienia, że Bernadetta nie mogła na niego patrzeć. Przeniosła więc wzrok na Dumbledore'a, ale i w jego oczach zobaczyła tylko smutek i bezradność.
- Chciałbym Lily, wierz mi, że naprawdę bym chciał. Ale obawiam się, że ten jeden raz Sybilla Trelawney nie pomyliła się.
Dziewczyna ciężko westchnęła i spojrzała na swój brzuch.
- Dlaczego Harry?
Dumbledore uśmiechnął się nikle.
- Harry?
Lily podniosła wzrok i po raz pierwszy jej wargi wygięły się w uśmiechu, a w oczach zamigotały dawne wesołe błyski.
- Tak. Postanowiliśmy, że chłopca nazwiemy Harry. Harry James Potter - spojrzała z czułością na męża.
- A co jeśli zrobi wam niespodziankę i będzie dziewczynka?
- Dorea Lily Potter - odparł James z równa czułością patrząc na żonę.
- Myślę, że Dorea byłaby szczęśliwa, że nazwaliście swoją córkę jej imieniem. Była wspaniałą kobietą.
- Żałuję, że jej nie poznałam - odparła ze smutkiem Lily i w geście pocieszenia, uścisnęła dłoń męża, przenosząc wzrok na Dumbledore'a. - Ile mamy czasu?
- Niewiele. Teraz gdy Voldemort wie, natychmiast rozpocznie poszukiwania. Miejmy tylko nadzieję, że nie trafi na wasz ślad. Dlatego musicie się natychmiast ukryć.
- Czy wiadomo, skąd Voldemort zna przepowiednię? - zapytał James, a w jego oczach pojawił się ledwo tłumiony gniew.
- Nie.
Gdyby nie to, że miała wyczulone zmysły i uważnie przyglądała się Dumbledore'owi, nie uchwyciłaby kłamstwa. Kątem oka spojrzała na dyrektora, który wpatrywał się w okno tępym wzrokiem. Jako, że był z nimi Remus, postanowiła poczekać na odpowiedniejszy moment. Tymczasem rozmowa przeszła na temat Strażnika.
- Nie chcę mieszać w to dziewczyn. Lepiej, żeby był to ktoś z Huncwotów - mówił James.
- Chyba myślimy o tym samym - odparł Dumbledore. - Remus, zgadza się?
Mina Lily wyrażała boleść, a mina Jamesa całkowitą obojętność, pod którą kryła się jeszcze większy smutek.
- Nie. Nie możemy ufać Remusowi. Jest wilkołakiem, do tego ostatnio zachowuje się nieswojo. Boję się... - na chwilę zamilkł, jakby słowa nie mogły przejść mu przez gardło. Zrobił głęboki wdech - boję się, że Voldemortowi udało się go przekabacić. Nie możemy ryzykować.
Lily uścisnęła męża, chcąc dodać mu otuchy. A Dumbledore zadumał się. Bernadetta spojrzała na Remusa. Mężczyzna oczy utkwione miał w zmarłym przyjacielu.
- Szczerze wątpię, że pan Lupin dołączył do Voldemorta, ale skoro boicie się ryzykować, w porządku. Wybierzcie kogoś innego - odparł Dumbledore, powoli wstając i biorąc do ręki płaszcz. James również wstał, ale gdy Lily chciała pójść w jego śladu, powstrzymał ją dłońmi.
- Dziękujemy, profesorze - odparł młody Potter i wyciągnął dłoń do dyrektora. Ten uścisnął ją, spoglądajac bystro na mężczyznę.
- Nie jesteśmy w szkole James, teraz nie jestem już waszym profesorem.
- Dla nas zawsze pan nim będzie - odparła Lily i obraz zaczął się rozmazywać. Następne wspomnienie zaczęło się nocą. Dumbledore stał w towarzystwie profesor McGonagall.
- Sam by pan zesztywniał, gdyby panu przyszło siedzieć na murze przez cały dzień - powiedziała profesor McGonagall.
- Cały dzień? I w ogóle pani nie świętowała? Idąc tu musiałem wpaść na chyba z tuzin biesiad i przyjęć - odparł Dumbledore.
Profesor McGonagall prychnęła ze złością. - Och, tak, wiem, wszyscy świętują. Można by powiedzieć, że powinni być trochę ostrożniejsi, ale nie... Nawet mugole zauważyli, że coś się święci. Mówili o tym wieczornych wiadomościach. Sama słyszałam. Stada sów, spadające gwiazdy. Nie są aż takimi głupcami. Muszą coś zauważyć. Spadające gwiazdy w Kencie. Mogę się założyć, że to sprawka Dedalusa Diggie. Nigdy nie odznaczał się rozsądkiem.
- Trudno mieć do niego pretensję - stwierdził Dumbledore. - W końcu przez całe jedenaście lat niewiele mieliśmy okazji do świętowania.
- Wiem - powiedziała ze złością profesor McGonagall. - To jednak nie powód, żeby całkowicie tracić głowę. Ludzie nie zachowują najmniejszej ostrożności, łażą po ulicach w biały dzień, nawet nie raczą się przebrać w stroje mugoli, wymieniają pogłoski - spojrzała na Dumbledore'a z ukosa, jakby oczekiwała, że coś na to powie, ale milczał, więc ciągnęła dalej: - Tego tylko brakuje, żeby w tym samym dniu, w którym w końcu zniknął Sam-Wiesz-Kto, Mugole dowiedziały się o nas wszystkich. Dumbledore, mam nadzieję, że on naprawdę zniknął, co?
- Na to wszystko wskazuje - odpowiedział Dumbledore. - Mamy za co być wdzięczni. Może ma pani ochotę na cytrynowego dropsa?
- Na co?
- Na cytrynowego dropsa. To takie cukierki Mugoli, które bardzo lubię.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała chłodno profesor McGonagall, jakby chciała podkreślić, że nie jest to odpowiedni moment na cytrynowe dropsy.
- Jak mówię, nawet jeśli Sam-Wiesz-Kto rzeczywiście zniknął...
- Droga pani profesor, czy taka rozsądna osoba jak pani nie mogłaby dać sobie spokoju z tą dziecinadą? Przez jedenaście lat walczyłem z tym bzdurnym "Sam-Wiesz- Kto", próbując ludzi nakłonić, by używali jego właściwego nazwiska: Voldemort. - Profesor McGonagall wzdrygnęła się, ale Dumbledore, który akurat usiłował odkleić z rolki dwa dropsy, zdawał się tego nie zauważyć. - To wszystko staje się takie mętne, kiedy wciąż mówimy "Sam- Wiesz-Kto". Nigdy nie widziałem powodu, by bać się wypowiedzenia prawdziwego nazwiska Voldemorta.
- Wiem - powiedziała profesor McGonagall tonem, w którym irytacja mieszała się z podziwem. - Ale pan to co innego. Każdy wie, że jest pan jedyną osobą, której boi się Sam- Wie... no, niech już będzie... Voldemort.
- Pochlebia mi pani - rzekł spokojnie Dumbledor - Voldemort ma do dyspozycji moce, jakich ja nigdy nie będę miał.
- Bo pan jest... no... zbyt szlachetny, by się nimi posługiwać.
- Wielkie szczęście, że jest ciemno. Nie zarumieniłem się tak od czasu, kiedy pani Pomfrey powiedziała, że podobają się jej moje nauszniki.
Profesor McGonagall rzuciła na niego ostre spojrzenie i powiedziała: - Sowy to nic w porównaniu z pogłoskami, jakie wszędzie krążą. Wie pan, o czym wszyscy mówią? O przyczynie jego nagłego zniknięcia? O tym, co go w końcu powstrzymał...
Wyglądało na to, że profesor McGonagall porusz wreszcie temat, o którym bardzo chciała podyskutować, a był to prawdziwy powód, dla którego czekała na niego zimnym, twardym murze przez cały dzień. W każdym razie do tej chwili ani jako kot, ani jako kobieta nie utkwiła w Albusie Dumbledore tak świdrującego spojrzenia jak teraz. Było oczywiste, że cokolwiek mówili "wszyscy", nie zamierzała w to uwierzyć, póki Dumbledore nie powie że to prawda. Lecz Dumbledore odkleił sobie jeszcze jednego dropsa i milczał. - A mówią, że zeszłej nocy Voldemort pojawił się w Dolinie Godryka. Chciał odnaleźć Potterów. Krążą pogłoski, że Lily i James Potter... że oni... nie żyją.
Dumbledore pokiwał głową. Profesor McGonagall westchnęła głęboko. - Lily i James... Nie mogę w to uwierzyć... Nie chciałam w to uwierzyć... Och, Albusie...
Dumbledore wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu.
- Wiem... wiem... - pocieszał ją cicho.
- To nie wszystko - oznajmiła profesor McGonagall roztrzęsionym głosem. - Mówią, że próbował zabić syna Potterów, Harry'ego. Ale... nie mógł. Nie był w stanie uśmiercić małego chłopczyka! Nikt nie wie dlaczego ani jak, ile mówią, że od tego momentu potęga Voldemorta jakby się załamała... i właśnie dlatego gdzieś zniknął.
Dumbledore pokiwał ponuro głową.
- A więc to... to prawda? - wyjąkała profesor Mc-Jonagall. - Po tym wszystkim, co zrobił... Tylu ludzi pozabijał... i nie mógł zabić małego dziecka? To wprost Zdumiewające... Tyle się robiło, żeby go powstrzymać, aż tu nagle... Ale... na miłość boską, jak temu Harry'emu udało się przeżyć?
Pozostaje nam tylko zgadywać - powiedział Dumbledore. - Może nigdy się nie dowiemy. Profesor McGonagall wyciągnęła koronkową chusteczkę i zaczęła sobie osuszać oczy pod okularami. Dumbledore wyjął z kieszeni złoty zegarek, przyjrzał mu się i mocno pociągnął nosem. Był to bardzo dziwny zegarek. Miał dwanaście wskazówek, a nie miał w ogóle cyfr; zamiast tego po obwodzie tarczy krążyły maleńkie planety. Dumbledore musiał jednak coś z niego odczytać, bo włożył go z powrotem do kieszeni i rzekł: - Hagrid się spóźnia. Nawiasem mówiąc, to chyba on d powiedział, że tutaj będę, tak?
- Tak - przyznała profesor McGonagall. - A możesz mi powiedzieć, dlaczego znalazłeś się akurat tutaj?
- To proste. Chcę zainstalować Harry'ego u jego ciotki i wuja. To jedyna rodzina, jaka mu pozostała.
- Ależ, Dumbledore... przecież nie możesz mieć na myśli ludzi, którzy mieszkają tutaj - zawołała profesorMcGonagall, zrywając się na równe nogi i wskazując numer czwarty. - Dumbledore... przecież to niemożliwe. Obserwowałam ich przez cały dzień. Trudno o dwoje ludzi, którzy tak by się od nas różnili. I mają syna sama widziałam, jak kopał matkę na ulicy, wrzesz żeby mu kupiła cukierki. I Harry Potter miałby tutaj mieszkać?
- Tu mu będzie najlepiej - oświadczył stano Dumbledore. - Jego ciotka i wuj będą mogli mu wszystko wytłumaczyć, kiedy trochę podrośnie. Napisałem do nich list.
- List? - powtórzyła profesor McGonagall, siadając z powrotem na murku. - Dumbledore, czy naprawdę sądzisz, że zdołasz im wszystko wyjaśnić w liście? Przecież ci mugole nigdy go nie zrozumieją! Będzie sławny... stanie się legendą... wcale bym się nie zdziwiła, gdyby odtąd ten dzień nazywano Dniem Harry'ego Pottera... będą o pisać książki... każde dziecko będzie znało jego imię!
- Święta racja - powiedział Dumbledore, spoglądając na nią z powagą ponad połówkami swoich szkieł. - Dość, by zawróciło w głowie każdemu chłopcu. Sławny zanim nauczy się chodzić i mówić! Słynny z czegoś, czego nawet nie pamięta! Nie rozumiesz, że będzie lepiej najpierw trochę podrośnie, a dopiero później dowie się c wszystkim?
Profesor McGonagall otworzyła usta, ale zmieniła zamiar, przełknęła ślinę i powiedziała:
- Tak... tak, masz rację, oczywiście. Ale jak on trafi?
W momencie, gdy profesor McGonagall wypowiadała te słowa, obraz zaczął znikać.


Po chwili cała trójka wróciła do rzeczywistości. Po wylądowaniu z powrotem w gabinecie, Dumbledore powoli podszedł do biurka i usiadł za nim. Przybity Remus opadł na jedno z krzeseł, pogrążając się we własnych myślach. Bernadetta, choć w jej środku szalała burza i chciała zadać Dyrektorowi tysiące pytań, powstrzymywała się.
- Nie mogę uwierzyć, że umieściłeś go u Petunii. Ona nienawidziła Lily, sam dobrze o tym wiesz. Była zazdrosna, że ta poszła do Hogwartu. Mogę się założyć, że nie traktowali go dobrze - rzekła, przypatrując się uważnie profesorowi. Nie chciała przeoczyć żadnego szczegółu.
- To prawda, ale tam był bezpieczny. I żyje, a to najważniejsze - odparł ciężko. Wspomnienia dawnych uczniów i przyjaciół, sprawiło, że wyglądał jakby postarzał się o kolejne lata. Pogodna twarz, teraz ściągnięta była w smutku i tłumionym, ledwo widocznym poczuciem winy. Bernadetta nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Chciała porozmawiać z profesorem, ale wiedziała, że nie może zrobić tego przy Remusie i Snape'ie. Przez długą chwilę panowało milczenie. W końcu dziewczyna przerwała ją, poruszając się.
- Dziękuje, że pokazałeś mi to. Na mnie już pora. Do widzenia Dumbledore. Remusie. Snape - skinęła im głową, choć przy Severusie lekko się zawahała, i skierowała się do wyjścia. Tuż przy drzwiach zatrzymał ją głos Dumbledore'a.
- Panno Fortuny, byłbym zaszczycony, gdyby zechciała pani zostać u nas jeszcze jakiś czas. Byłaby to dla mnie wielka przyjemność gościć panią.
Odwróciła lekko głowę i spojrzała na niego przez ramię.
- Zobaczymy - po czym wyszła, delikatnie zatrzaskując drzwi.
Schodami zeszła na sam dół. W drodze do wyjścia, wciąż myślała nad tym co zobaczyła. Najbardziej żal jej było Lunatyka, który po tym co usłyszał, prawie się załamał. Widziała to w jego oczach, kiedy wracali. Rozpacz, poczucie winy i niedowierzanie.
Na szczęście po korytarzach nie włóczyli się uczniowie, pewnie korzystali z jeszcze ciepłych dni, wylegując się na błoniach. Ona sama chciałaby móc znów to robić. Teoretycznie rzecz biorąc - mogła. Po raz kolejny wmieszać się w tłum uczniów, tak jak robiła to już kilkakrotnie. Uśmiechnęła się na tą myśl. Kiedy zeszła na parter, coś ją tknęło i zamiast skierować się do wyjścia, poszła w przeciwną stronę. Miała nadzieję, że wciąż pamięta jak tam trafić. Kiedy ujrzała po lewej stronie gigantyczny obraz z misą owoców, rozejrzała się czy nikogo nie ma, po czym szybko połaskotała gruszkę. Przejście do kuchni otworzyło się i Bernadetta zagłębiła się w małe królestwo domowych skrzatów. Pora śniadania już minęła, a do obiadu było jeszcze sporo czasu, dlatego panował tu względny spokój. Kiedy pojawiła się pomiędzy nimi, poderwały się i otoczyły ją. Bernadetta widząc niektóre znajome twarze, uśmiechała się.
Kiedy powoli towarzystwo Bernadetty "powszedniało" skrzaty rozchodziły się i zostały jedynie te, które ją znały. Nagle pośród twarzy skrzatów, Bernadetta ujrzała tą, której się nie spodziewała.
- Różka! Co ty tu robisz? Dlaczego nie służysz u swojego państwa? - zapytała, podchodząc do niej. Kucnęła, aby głowa starej skrzatki znalazła się mniej więcej na jej wysokości. Różka tymczasem, obróciła się.
- Panienka Fortuny. Ah - westchnęła. - Moi państwo umarli, a panienka wyszła za mąż i uznała, że lepiej będzie mi tutaj, niż u niej. Nie potrzebowała starej skrzatki. No bo kto chce taką starą Różkę? - zrzędziła. Bernadetta wywróciła oczami. Odkąd znała Różkę, ta zawsze na wszystko zrzędziła. Bardziej zainteresowała ją wcześniejsza informacja.
- Kiara wyszła za mąż? Wiesz gdzie teraz mieszka? Różko!
Stara skrzatka jej nie słuchała, bo wciąż zrzędziła na swój los starego skrzata, więc dopiero za którymś razem, kiedy Bernadetta powtórzyła jej imię, posłuchała ją.
- Tak. Pani mieszka w małym miasteczku, w dużym domu - odparła.
- Mogłabyś mnie tam zabrać? - zapytała Bernadetta. Różka zastanowiła się.
- Mooogłabym - rzekła z ciężkim westchnieniem. Wyciągnęła do Bernadetty rękę. Ta wstała i złapała za malutką, drobniutką i strasznie pomarszczoną dłoń z lekko obwisłą skórą. W tej samej sekundzie rozległ się trzask i Różka teleportowała ich.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz