IV : Wspomnienia starca

Kiedy stanęli przed posągiem gargulca, który skrywał przejście do gabinetu dyrektora, Lupin wymówił hasło i cała trójka weszła na ruchome schody, które w ciągu kilku sekund zaniosły ich przed drzwi. Zapukali i weszli gdy odpowiedziało im stłumione zaproszenie. Za potężnym biurkiem, w wygodnym fotelu siedział Albus Dumbledore. Jego broda była bardziej srebrna niż zapamiętała Bernadetta, a postawa bardziej zmęczona, choć oczy błysnęły kiedy zobaczył gości.
- Panna Fortuny, nie spodziewałem się pani, choć nie ukrywam, że tą wizytą sprawia mi pani przyjemność - zaczął dyrektor, uśmiechając się ciepło. Wskazał wszystkim fotele przed biurkiem, z czego tylko Snape odmówił i stanął przy ścianie.
Bernadetta skinęła głową, bo nie była w stanie się uśmiechnąć.
- Widzę, że wciąż na stanowisku. Ja również cieszę się, że pana widzę, profesorze. Mam w zwyczaju pojawiać się niezapowiedziana w najmniej spodziewanych momentach. Choć przed chwilą dowiedziałam się, że coś jednak ominęłam - odparła, patrząc przenikliwie na Dumbledore'a. On należał jednak do osób, które zachowywały się w obecności Bernadetty całkowicie normalnie. Przez moment, wampirzyca poczuła chęć, aby to zmienić. Na szczęście uczucie nie trwało długo.
- Doprawdy? Jaki moment? - zapytał z zaciekawieniem, układając dłonie w charakterystyczną dla niego piramidkę.
- Ten sprzed dwunastu lat. Wie pan coś o nim? - zapytała chłodno.
Wesołe błyski zniknęły z oczu dyrektora, a jego twarz wyraźnie posmutniała. Zmarszczył krzaczaste brwi, utkwiwszy nieruchomy wzrok w biurku.
- Ach, ten moment.
- Tak, Dumbledore, ten moment. Chce wiedzieć, dlaczego nic o tym nie wiedziałam. Dlaczego nikt mnie nie powiadomił, że coś im grozi?
W gabinecie zapadła cisza. W końcu profesor wstał i podszedł do jednej ze ścian, gdzie na marmurowym cokole stała srebrna misa. Z kieszeni wyjął różdżkę, przytknął do skroni, by po chwili "wyciągnąć" z niej srebrną nitkę wspomnień. Strząchnął ją do misy i spojrzał na dziewczynę poważnym, zmęczonym wzrokiem.
- Chodź - spojrzał na profesorów. - Wy też, jeśli macie ochotę.
Z wahaniem do misy podszedł Lupin, ale Snape stał sztywno pod ścianą, chłodno i obojętnie patrząc, jak troje ludzi "wskakuje" we wspomnienia Dumbledore'a. Kiedy Bernadetta poczuła na swojej twarzy chłodną ciecz, instynktownie zamknęła oczy. Poczuła silną dłoń Remusa, splatającą się z jej własną, drobniutką i delikatną. Bernadetta otworzyła oczy, gdy poczuła miękkie lądowanie na obu nogach.


Stali w ciasnym, obskurnym pokoiku w pubie "Pod Świńskim Łbem". Na jednym z dwóch krzeseł siedział młodszy Dumbledore, a na krawędzi łóżka dość młoda kobieta z szopą mysich włosów, nerwowo zaciskając palce na wytartej torebce, spoczywającej na jej kolanach.
- A więc Sybillo, chciałabyś uczyć w Hogwarcie wróżbiarstwa, zgadza się?
- T-tak - odparła jękliwie. Dumbledore uśmiechnął się uspokajająco.
- Ależ, moja droga, nie ma się czego obawiać. Powiedz mi, z czego umiesz wróżyć.
- Umiem z fusów, u-umiem. Ze szklanej kuli. Ze snów. Z kart. Z dłoni - odparła cicho, patrząc na Dumbledore'a z niepokojem.
- A czy mogłabyś mi coś wywróżyć? - zapytał.
Blade oczy Sybilly Trelawney zrobiły się okrągłe niczym spodki.
- P-panu?
- Tak, kochana.
Sybilla zaczęła niespokojnie rozglądać się po pokoju. Gdy nic nie powiedziała, Dumbledore westchnął wyraźnie zawiedziony.
- No cóż, widzę, że nic tu po mnie - zaczął wstawać i zbierać rzeczy. Kiedy był już prawie przy drzwiach, Sybilla przemówiła nieswoim głosem.
- OTO NADCHODZI TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA. ZRODZONY Z TYCH KTÓRZY TRZYKROTNIE MU SIĘ OPARLI, A NARODZI SIĘ GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA. A CHOĆ CZARNY PANA NAZNACZY GO JAKO RÓWNEGO SOBIE, BĘDZIE MIAŁ MOC JAKIEJ CZARNY PAN NIE ZNA. I JEDEN Z NICH MUSI ZGINĄĆ Z RĘKI DRUGIEGO, BO ŻADEN NIE MOŻE ŻYĆ KIEDY DRUGI PRZEŻYJE. TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA NARODZI SIĘ GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA.
Zanim Dumbledore zdążył coś odpowiedzieć pokój zaczął się rozmywać. Tym razem znaleźli się w małym, przytulnym saloniku. Bernadetta poczuła ściskanie w żołądku na widok przyjaciół. Lily była już piękną, młodą kobietą, a nie nastolatką jak ją zapamiętała. Włosy miała jeszcze ciemniejsze i bardziej pofalowane, radosna niegdyś twarz, teraz była wyraźnie zmęczona, a w jasnych, zielonych oczach nie było już tych wesołych iskierek. Siedząc na kanapie, delikatnie masowała wystający brzuch, obejmowana razem z nim przez mężczyznę. Również James, niespełna dwudziestoletni, wyglądał na doświadczonego i odpowiedzialnego człowieka. Jednak nadal jego włosy były zmierzwione, choć orzechowe oczy straciły szelmowski błysk.
- Musicie się ukryć - mówił niecierpliwie Dumbledore. - Dziecko z przepowiedni to syn albo Longbottomów albo wasz i to jest bardziej prawdopodobne. Nie możemy ryzykować. Voldemort zna tylko początek przepowiedni, ale zrobi wszystko, żeby zabić wasze dziecko, a także was, skoro nie udaje mu się was przeciągnąć na swoją stronę. Rzucimy na was Zaklęcie Fideliusa, musicie tylko wybrać Strażnika. Przypuszczam, że będzie to ktoś z waszych przyjaciół.
Nastąpiła długa chwila ciszy.
- Może przepowiednia się myli - odezwała się Lily. Dumbledore i James spojrzeli na nią. James miał oczy tak nieszczęśliwe i pełne cierpienia, że Bernadetta nie mogła na niego patrzeć. Przeniosła więc wzrok na Dumbledore'a, ale i w jego oczach zobaczyła tylko smutek i bezradność.
- Chciałbym Lily, wierz mi, że naprawdę bym chciał. Ale obawiam się, że ten jeden raz Sybilla Trelawney nie pomyliła się.
Dziewczyna ciężko westchnęła i spojrzała na swój brzuch.
- Dlaczego Harry?
Dumbledore uśmiechnął się nikle.
- Harry?
Lily podniosła wzrok i po raz pierwszy jej wargi wygięły się w uśmiechu, a w oczach zamigotały dawne wesołe błyski.
- Tak. Postanowiliśmy, że chłopca nazwiemy Harry. Harry James Potter - spojrzała z czułością na męża.
- A co jeśli zrobi wam niespodziankę i będzie dziewczynka?
- Dorea Lily Potter - odparł James z równa czułością patrząc na żonę.
- Myślę, że Dorea byłaby szczęśliwa, że nazwaliście swoją córkę jej imieniem. Była wspaniałą kobietą.
- Żałuję, że jej nie poznałam - odparła ze smutkiem Lily i w geście pocieszenia, uścisnęła dłoń męża, przenosząc wzrok na Dumbledore'a. - Ile mamy czasu?
- Niewiele. Teraz gdy Voldemort wie, natychmiast rozpocznie poszukiwania. Miejmy tylko nadzieję, że nie trafi na wasz ślad. Dlatego musicie się natychmiast ukryć.
- Czy wiadomo, skąd Voldemort zna przepowiednię? - zapytał James, a w jego oczach pojawił się ledwo tłumiony gniew.
- Nie.
Gdyby nie to, że miała wyczulone zmysły i uważnie przyglądała się Dumbledore'owi, nie uchwyciłaby kłamstwa. Kątem oka spojrzała na dyrektora, który wpatrywał się w okno tępym wzrokiem. Jako, że był z nimi Remus, postanowiła poczekać na odpowiedniejszy moment. Tymczasem rozmowa przeszła na temat Strażnika.
- Nie chcę mieszać w to dziewczyn. Lepiej, żeby był to ktoś z Huncwotów - mówił James.
- Chyba myślimy o tym samym - odparł Dumbledore. - Remus, zgadza się?
Mina Lily wyrażała boleść, a mina Jamesa całkowitą obojętność, pod którą kryła się jeszcze większy smutek.
- Nie. Nie możemy ufać Remusowi. Jest wilkołakiem, do tego ostatnio zachowuje się nieswojo. Boję się... - na chwilę zamilkł, jakby słowa nie mogły przejść mu przez gardło. Zrobił głęboki wdech - boję się, że Voldemortowi udało się go przekabacić. Nie możemy ryzykować.
Lily uścisnęła męża, chcąc dodać mu otuchy. A Dumbledore zadumał się. Bernadetta spojrzała na Remusa. Mężczyzna oczy utkwione miał w zmarłym przyjacielu.
- Szczerze wątpię, że pan Lupin dołączył do Voldemorta, ale skoro boicie się ryzykować, w porządku. Wybierzcie kogoś innego - odparł Dumbledore, powoli wstając i biorąc do ręki płaszcz. James również wstał, ale gdy Lily chciała pójść w jego śladu, powstrzymał ją dłońmi.
- Dziękujemy, profesorze - odparł młody Potter i wyciągnął dłoń do dyrektora. Ten uścisnął ją, spoglądajac bystro na mężczyznę.
- Nie jesteśmy w szkole James, teraz nie jestem już waszym profesorem.
- Dla nas zawsze pan nim będzie - odparła Lily i obraz zaczął się rozmazywać. Następne wspomnienie zaczęło się nocą. Dumbledore stał w towarzystwie profesor McGonagall.
- Sam by pan zesztywniał, gdyby panu przyszło siedzieć na murze przez cały dzień - powiedziała profesor McGonagall.
- Cały dzień? I w ogóle pani nie świętowała? Idąc tu musiałem wpaść na chyba z tuzin biesiad i przyjęć - odparł Dumbledore.
Profesor McGonagall prychnęła ze złością. - Och, tak, wiem, wszyscy świętują. Można by powiedzieć, że powinni być trochę ostrożniejsi, ale nie... Nawet mugole zauważyli, że coś się święci. Mówili o tym wieczornych wiadomościach. Sama słyszałam. Stada sów, spadające gwiazdy. Nie są aż takimi głupcami. Muszą coś zauważyć. Spadające gwiazdy w Kencie. Mogę się założyć, że to sprawka Dedalusa Diggie. Nigdy nie odznaczał się rozsądkiem.
- Trudno mieć do niego pretensję - stwierdził Dumbledore. - W końcu przez całe jedenaście lat niewiele mieliśmy okazji do świętowania.
- Wiem - powiedziała ze złością profesor McGonagall. - To jednak nie powód, żeby całkowicie tracić głowę. Ludzie nie zachowują najmniejszej ostrożności, łażą po ulicach w biały dzień, nawet nie raczą się przebrać w stroje mugoli, wymieniają pogłoski - spojrzała na Dumbledore'a z ukosa, jakby oczekiwała, że coś na to powie, ale milczał, więc ciągnęła dalej: - Tego tylko brakuje, żeby w tym samym dniu, w którym w końcu zniknął Sam-Wiesz-Kto, Mugole dowiedziały się o nas wszystkich. Dumbledore, mam nadzieję, że on naprawdę zniknął, co?
- Na to wszystko wskazuje - odpowiedział Dumbledore. - Mamy za co być wdzięczni. Może ma pani ochotę na cytrynowego dropsa?
- Na co?
- Na cytrynowego dropsa. To takie cukierki Mugoli, które bardzo lubię.
- Nie, dziękuję - odpowiedziała chłodno profesor McGonagall, jakby chciała podkreślić, że nie jest to odpowiedni moment na cytrynowe dropsy.
- Jak mówię, nawet jeśli Sam-Wiesz-Kto rzeczywiście zniknął...
- Droga pani profesor, czy taka rozsądna osoba jak pani nie mogłaby dać sobie spokoju z tą dziecinadą? Przez jedenaście lat walczyłem z tym bzdurnym "Sam-Wiesz- Kto", próbując ludzi nakłonić, by używali jego właściwego nazwiska: Voldemort. - Profesor McGonagall wzdrygnęła się, ale Dumbledore, który akurat usiłował odkleić z rolki dwa dropsy, zdawał się tego nie zauważyć. - To wszystko staje się takie mętne, kiedy wciąż mówimy "Sam- Wiesz-Kto". Nigdy nie widziałem powodu, by bać się wypowiedzenia prawdziwego nazwiska Voldemorta.
- Wiem - powiedziała profesor McGonagall tonem, w którym irytacja mieszała się z podziwem. - Ale pan to co innego. Każdy wie, że jest pan jedyną osobą, której boi się Sam- Wie... no, niech już będzie... Voldemort.
- Pochlebia mi pani - rzekł spokojnie Dumbledor - Voldemort ma do dyspozycji moce, jakich ja nigdy nie będę miał.
- Bo pan jest... no... zbyt szlachetny, by się nimi posługiwać.
- Wielkie szczęście, że jest ciemno. Nie zarumieniłem się tak od czasu, kiedy pani Pomfrey powiedziała, że podobają się jej moje nauszniki.
Profesor McGonagall rzuciła na niego ostre spojrzenie i powiedziała: - Sowy to nic w porównaniu z pogłoskami, jakie wszędzie krążą. Wie pan, o czym wszyscy mówią? O przyczynie jego nagłego zniknięcia? O tym, co go w końcu powstrzymał...
Wyglądało na to, że profesor McGonagall porusz wreszcie temat, o którym bardzo chciała podyskutować, a był to prawdziwy powód, dla którego czekała na niego zimnym, twardym murze przez cały dzień. W każdym razie do tej chwili ani jako kot, ani jako kobieta nie utkwiła w Albusie Dumbledore tak świdrującego spojrzenia jak teraz. Było oczywiste, że cokolwiek mówili "wszyscy", nie zamierzała w to uwierzyć, póki Dumbledore nie powie że to prawda. Lecz Dumbledore odkleił sobie jeszcze jednego dropsa i milczał. - A mówią, że zeszłej nocy Voldemort pojawił się w Dolinie Godryka. Chciał odnaleźć Potterów. Krążą pogłoski, że Lily i James Potter... że oni... nie żyją.
Dumbledore pokiwał głową. Profesor McGonagall westchnęła głęboko. - Lily i James... Nie mogę w to uwierzyć... Nie chciałam w to uwierzyć... Och, Albusie...
Dumbledore wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu.
- Wiem... wiem... - pocieszał ją cicho.
- To nie wszystko - oznajmiła profesor McGonagall roztrzęsionym głosem. - Mówią, że próbował zabić syna Potterów, Harry'ego. Ale... nie mógł. Nie był w stanie uśmiercić małego chłopczyka! Nikt nie wie dlaczego ani jak, ile mówią, że od tego momentu potęga Voldemorta jakby się załamała... i właśnie dlatego gdzieś zniknął.
Dumbledore pokiwał ponuro głową.
- A więc to... to prawda? - wyjąkała profesor Mc-Jonagall. - Po tym wszystkim, co zrobił... Tylu ludzi pozabijał... i nie mógł zabić małego dziecka? To wprost Zdumiewające... Tyle się robiło, żeby go powstrzymać, aż tu nagle... Ale... na miłość boską, jak temu Harry'emu udało się przeżyć?
Pozostaje nam tylko zgadywać - powiedział Dumbledore. - Może nigdy się nie dowiemy. Profesor McGonagall wyciągnęła koronkową chusteczkę i zaczęła sobie osuszać oczy pod okularami. Dumbledore wyjął z kieszeni złoty zegarek, przyjrzał mu się i mocno pociągnął nosem. Był to bardzo dziwny zegarek. Miał dwanaście wskazówek, a nie miał w ogóle cyfr; zamiast tego po obwodzie tarczy krążyły maleńkie planety. Dumbledore musiał jednak coś z niego odczytać, bo włożył go z powrotem do kieszeni i rzekł: - Hagrid się spóźnia. Nawiasem mówiąc, to chyba on d powiedział, że tutaj będę, tak?
- Tak - przyznała profesor McGonagall. - A możesz mi powiedzieć, dlaczego znalazłeś się akurat tutaj?
- To proste. Chcę zainstalować Harry'ego u jego ciotki i wuja. To jedyna rodzina, jaka mu pozostała.
- Ależ, Dumbledore... przecież nie możesz mieć na myśli ludzi, którzy mieszkają tutaj - zawołała profesorMcGonagall, zrywając się na równe nogi i wskazując numer czwarty. - Dumbledore... przecież to niemożliwe. Obserwowałam ich przez cały dzień. Trudno o dwoje ludzi, którzy tak by się od nas różnili. I mają syna sama widziałam, jak kopał matkę na ulicy, wrzesz żeby mu kupiła cukierki. I Harry Potter miałby tutaj mieszkać?
- Tu mu będzie najlepiej - oświadczył stano Dumbledore. - Jego ciotka i wuj będą mogli mu wszystko wytłumaczyć, kiedy trochę podrośnie. Napisałem do nich list.
- List? - powtórzyła profesor McGonagall, siadając z powrotem na murku. - Dumbledore, czy naprawdę sądzisz, że zdołasz im wszystko wyjaśnić w liście? Przecież ci mugole nigdy go nie zrozumieją! Będzie sławny... stanie się legendą... wcale bym się nie zdziwiła, gdyby odtąd ten dzień nazywano Dniem Harry'ego Pottera... będą o pisać książki... każde dziecko będzie znało jego imię!
- Święta racja - powiedział Dumbledore, spoglądając na nią z powagą ponad połówkami swoich szkieł. - Dość, by zawróciło w głowie każdemu chłopcu. Sławny zanim nauczy się chodzić i mówić! Słynny z czegoś, czego nawet nie pamięta! Nie rozumiesz, że będzie lepiej najpierw trochę podrośnie, a dopiero później dowie się c wszystkim?
Profesor McGonagall otworzyła usta, ale zmieniła zamiar, przełknęła ślinę i powiedziała:
- Tak... tak, masz rację, oczywiście. Ale jak on trafi?
W momencie, gdy profesor McGonagall wypowiadała te słowa, obraz zaczął znikać.


Po chwili cała trójka wróciła do rzeczywistości. Po wylądowaniu z powrotem w gabinecie, Dumbledore powoli podszedł do biurka i usiadł za nim. Przybity Remus opadł na jedno z krzeseł, pogrążając się we własnych myślach. Bernadetta, choć w jej środku szalała burza i chciała zadać Dyrektorowi tysiące pytań, powstrzymywała się.
- Nie mogę uwierzyć, że umieściłeś go u Petunii. Ona nienawidziła Lily, sam dobrze o tym wiesz. Była zazdrosna, że ta poszła do Hogwartu. Mogę się założyć, że nie traktowali go dobrze - rzekła, przypatrując się uważnie profesorowi. Nie chciała przeoczyć żadnego szczegółu.
- To prawda, ale tam był bezpieczny. I żyje, a to najważniejsze - odparł ciężko. Wspomnienia dawnych uczniów i przyjaciół, sprawiło, że wyglądał jakby postarzał się o kolejne lata. Pogodna twarz, teraz ściągnięta była w smutku i tłumionym, ledwo widocznym poczuciem winy. Bernadetta nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Chciała porozmawiać z profesorem, ale wiedziała, że nie może zrobić tego przy Remusie i Snape'ie. Przez długą chwilę panowało milczenie. W końcu dziewczyna przerwała ją, poruszając się.
- Dziękuje, że pokazałeś mi to. Na mnie już pora. Do widzenia Dumbledore. Remusie. Snape - skinęła im głową, choć przy Severusie lekko się zawahała, i skierowała się do wyjścia. Tuż przy drzwiach zatrzymał ją głos Dumbledore'a.
- Panno Fortuny, byłbym zaszczycony, gdyby zechciała pani zostać u nas jeszcze jakiś czas. Byłaby to dla mnie wielka przyjemność gościć panią.
Odwróciła lekko głowę i spojrzała na niego przez ramię.
- Zobaczymy - po czym wyszła, delikatnie zatrzaskując drzwi.
Schodami zeszła na sam dół. W drodze do wyjścia, wciąż myślała nad tym co zobaczyła. Najbardziej żal jej było Lunatyka, który po tym co usłyszał, prawie się załamał. Widziała to w jego oczach, kiedy wracali. Rozpacz, poczucie winy i niedowierzanie.
Na szczęście po korytarzach nie włóczyli się uczniowie, pewnie korzystali z jeszcze ciepłych dni, wylegując się na błoniach. Ona sama chciałaby móc znów to robić. Teoretycznie rzecz biorąc - mogła. Po raz kolejny wmieszać się w tłum uczniów, tak jak robiła to już kilkakrotnie. Uśmiechnęła się na tą myśl. Kiedy zeszła na parter, coś ją tknęło i zamiast skierować się do wyjścia, poszła w przeciwną stronę. Miała nadzieję, że wciąż pamięta jak tam trafić. Kiedy ujrzała po lewej stronie gigantyczny obraz z misą owoców, rozejrzała się czy nikogo nie ma, po czym szybko połaskotała gruszkę. Przejście do kuchni otworzyło się i Bernadetta zagłębiła się w małe królestwo domowych skrzatów. Pora śniadania już minęła, a do obiadu było jeszcze sporo czasu, dlatego panował tu względny spokój. Kiedy pojawiła się pomiędzy nimi, poderwały się i otoczyły ją. Bernadetta widząc niektóre znajome twarze, uśmiechała się.
Kiedy powoli towarzystwo Bernadetty "powszedniało" skrzaty rozchodziły się i zostały jedynie te, które ją znały. Nagle pośród twarzy skrzatów, Bernadetta ujrzała tą, której się nie spodziewała.
- Różka! Co ty tu robisz? Dlaczego nie służysz u swojego państwa? - zapytała, podchodząc do niej. Kucnęła, aby głowa starej skrzatki znalazła się mniej więcej na jej wysokości. Różka tymczasem, obróciła się.
- Panienka Fortuny. Ah - westchnęła. - Moi państwo umarli, a panienka wyszła za mąż i uznała, że lepiej będzie mi tutaj, niż u niej. Nie potrzebowała starej skrzatki. No bo kto chce taką starą Różkę? - zrzędziła. Bernadetta wywróciła oczami. Odkąd znała Różkę, ta zawsze na wszystko zrzędziła. Bardziej zainteresowała ją wcześniejsza informacja.
- Kiara wyszła za mąż? Wiesz gdzie teraz mieszka? Różko!
Stara skrzatka jej nie słuchała, bo wciąż zrzędziła na swój los starego skrzata, więc dopiero za którymś razem, kiedy Bernadetta powtórzyła jej imię, posłuchała ją.
- Tak. Pani mieszka w małym miasteczku, w dużym domu - odparła.
- Mogłabyś mnie tam zabrać? - zapytała Bernadetta. Różka zastanowiła się.
- Mooogłabym - rzekła z ciężkim westchnieniem. Wyciągnęła do Bernadetty rękę. Ta wstała i złapała za malutką, drobniutką i strasznie pomarszczoną dłoń z lekko obwisłą skórą. W tej samej sekundzie rozległ się trzask i Różka teleportowała ich.
 

III : Rozbite marzenia

Bernadetta z wyczekiwaniem wpatrywała się w Severusa, którego ziemista twarz, przybrała bardziej bladszy odcień niż zwykle. Czarne, paciorkowate oczy wlepiał zszokowany w czarownicę, która ponad piętnaście lat temu była jego przyjaciółką. To było już po kłótni z Lily, po przyłączeniu się do Śmierciożerców. A jednak, coś czego Lily nie pochwalała, Bernadetta, choć miała takie same zdanie, tolerowała. Co prawda z niechęcią, ale tolerowała. Nie odsunęła się od niego, jak zrobiła to Evansówna. A później ten feralny dzień, w którym i ją sam sobie odebrał. Był wtedy wściekły na Lily, Huncwotów i swoją durną rodzinę.
- Co ty tu robisz? - zapytał chłodnym tonem, lustrując ją wzrokiem. Nic się nie zmieniła. Nadal była drobniutka, niewysoka, a szafirowe oczy zdawały się przewiercać go na wylot. Sprawiały wrażenie, jakby mogły poznać najgłębsze zakamarki jego duszy.
Bernadetta wzruszyła ramionami.
- Mam coś do załatwienia - odparła, spojrzała na Remusa znacząco. - Do widzenia Severusie. Harry, miło było was poznać - dodała jeszcze. Odeszli już kawałek, gdy usłyszała wściekłe warknięcie Mistrza Eliksirów.
- Na co się gapisz Potter? Zmiatajcie stąd albo odejmę Gryfonom po dziesięć punktów na każdego z was.
Bernadetta zatrzymała się gwałtowanie. Odwróciła się.
- Zaczekaj! - krzyknęła do Harry'ego, który już odchodził razem z przyjaciółmi, wywołując tym samym grymas na twarzy Snape'a. Podeszła do chłopca, spoglądając nań natarczywie.
- Masz na nazwisko Potter? - zapytała. Skinął głową, nieco zdziwiony natarczywością nie tylko tonu, ale i spojrzenia Fortuny.
- Twój ojciec? Jak miał na imię? - pytała dalej.
- Bernadetta - usłyszała ostrzegawczy głos Lupina, ale zignorowała go.
- James.
- A matka?
- Lily.
Bernadetta przyjrzała się uważniej Harry'emu. Już teraz wiedziała, dlaczego pomyliła go z Jamesem. I te oczy. Wreszcie poznała kogo jej przypominały. Lily miała identyczne. Tyle, że jej się śmiały. Zawsze, do wszystkiego. Gdy się denerwowała, prawie zawsze na Jamesa, wtedy pojawiały się w nich błyskawice, ale czaiła się w nich także czułość i miłość.
- Jak się miewają? - zapytała na pozór obojętnie, choć w środku oczekiwała w napięciu. Chciałaby znów ich zobaczyć. Znów śmiać się z Lily, przytulić Jamesa i podrażnić go nieco. Znów być w otoczeniu przyjaciół. W duchu uśmiechnęła się na wspomnienie innego dnia.


Siedziałam w Wielkiej Sali pisząc właśnie esej dla Slughorna, obok mnie pochylona nad książką do Numerologii siedziała Lily, zachłannie pochłaniając treść. Na przeciwko Kiara i Amy z nudów grały w szachy czarodziejów. Zerkając co chwilę na nich, odnosiłam wrażenie, że to Macdonald była lepsza, niż Heulynka. Nagle Lily krzyknęła, gdy obok niej pojawił się James.
- Cholera, Potter. Nie pojawiaj się tak znikąd - warknęła w jego stronę. Twarz czarnowłosego mimo nieprzyjemnego tonu jego ukochanej, nie zmieniła się i nadal trwał na niej nieco wyniosły uśmieszek. Przysiadł się do Evansówny. Obok Kiary usiadł Syriusz z szelmowskim uśmiechem, a Remus tuż obok mnie, zaglądając mi przez ramię.
- Co piszesz? - szepnął.
- Esej dla Slughorna - mruknęłam, nie przerywając pisania.
- Nawet o tym nie myśl, Black - usłyszeliśmy ostrzegawczy ton Heulynki. Razem z Lunatykiem spojrzeliśmy w ich stronę. Kiara pochylona była nad szachownicą, a za nią Łapa z uśmiechem niewiniątka patrzył porozumiewawczo na przyjaciela.
- Co wy znowu knujecie? - zapytałam, odkładając pióro i spoglądając pytająco na tą dwójkę.
- My? - zapytał Syriusz udając wielce zdziwionego. - Przecież my nic nie robimy. - odparł niewinnie. Spojrzałam na niego sceptycznie, podnosząc jedną brew do góry. Syriusz jęknął, co nawiasem mówiąc, nie zdarzało się często. - Nie patrz tak na mnie, Bernie.
Nie mogąc się powstrzymać wybuchnęłam śmiechem, a Lily, James i Remus przyłączyli się do mnie. Kiara i Amy były zbyt pochłonięte grą by cokolwiek zauważyć.
Nagle usłyszałam czyjś bieg i poczułam kwiatowy zapach perfum towarzyszący tej osobie. Tylko jedna osoba miała ten charakterystyczny zapach. Alice zjawiła się przy nas zziajana i z purpurowymi rumieńcami.
- Słuchajcie! - wykrzyknęła, lecz potem dostrzegła Huncwotów. - Och... to ja, może później - mruknęła, siadając obok Amy.
- Co się stało Alice? - zapytała zmartwiona Lily, przyglądając się przyjaciółce, choć nie mogła ukryć ciekawości. Ja do cierpliwych nie należałam, więc też prędko chciałam dowiedzieć się, co się stało.
- Powiem wam w dormitorium - bąknęła wyjmując pergamin, atrament i książkę do eliksirów. Jak ja chciała pewnie zabrać się za esej.
- Ależ czemu, Alice? Powiedz teraz. My też chętnie posłuchamy - powiedział przymilnie Potter, uśmiechając się zachęcająco.
- Oczywiście, kochana. Przy nas nie musisz się przecież niczego wstydzić - poparł go Syriusz. Widziałam jak niecierpliwie czeka na jakieś plotki. Och, tak! Łapa przewyższał nawet najlepsze dziewczyny.
- Oczywiście - parsknęła Alice ironicznie, nie patrząc na nich. Otwierając podręcznik, zaczęła pisać. I na tym zakończono temat. Spojrzałam na jej pergamin.
- Kiedy zdążyłaś tyle napisać? - zapytałam zdziwiona. Alice spojrzała na swoją pracę, a potem na moją.
- Och. Nudziłam się, więc zaczęłam w sobotę. Potem nie miałam czasu - tu spojrzała wymownie na Huncwotów i dziewczyny siedzące obok niej. - Zostało mi kilka linijek do napisania - dodała.
- Ja swoją skończyłam wczoraj - odezwała się Lily, nie podnosząc nawet wzroku.
- A my...
- Jeszcze nie zaczęliście - dokończyła Lily, przerywając tym samym Jamesowi. Spojrzała na niego krytycznie.
Przez pewien czas milczeliśmy, jedynie nasze pióra skrobały po pergaminie, kartki szeleściły gdy Lily je przewracała i co jakiś czas odzywała się któraś z dziewczyn, przesuwając swoim pionkiem.
- Lily? - zapytał James.
- Nie, Potter, nie napisze ci - odparła, nie przerywając pisania. Uśmiechnęłam się kątem ust, spoglądając na rudowłosą i jej adoratora, który teraz przybrał zbolałą minę.
- Lily, proszę. Przecież ja tak ładnie proszę - powiedział do niej. I o to mu chodziło. Lily spojrzała na niego, a James w jednej chwili przybrał szczenięcą minę. Grał nie fair. Wiedział, że Lily od razu zmięknie, jeśli na nią tak spojrzy.
- Lily? - zapytał ponownie James, smutnym, proszącym głosem zbitego szczeniaka.
- Ooch. No... nie wiem. Ech. Dobra, napiszę ci - westchnęła w końcu. Wtedy twarz Pottera przybrała wyraz satysfakcji, a na ustach pojawił się tryumfalny uśmiech. Zwolniona z jego czaru, Lily fuknęła na niego, celując oskarżycielsko palcem.
- Zrobiłeś to specjalnie! - wyrzuciła mu. W jej oczach znów pojawiły się błyskawice. - Uduszę cię kiedyś! Przyjdę do twojego dormitorium...
- Ooo, to mi się podoba. Wiesz, że moje łóżko jest zawsze otwarte dla ciebie - James spojrzał na nią z uwodzicielskim uśmiechem.
- Ty...! - warknęła na niego, unosząc dłoń. Zaraz jednak opanowała się. - Nie przyjdę do ciebie, Potter! Przyjdę, żeby cię udusić. I to własnymi rękami.
Nie mogąc powstrzymać się, parsknęłam śmiechem. Przysłuchujące się od dłuższego czasu Kiara, Amy i Alice oraz Remus i Syriusz przyłączyli się do mnie. Tylko z twarzy Jamesa znikł nagle uśmiech. Zaraz jednak znów odzyskał swoją pewność siebie.
- Tylko tak mówisz - zbył groźbę Lily machnięciem ręki. - W głębi kochasz mnie na zabój i jedyne o czym myślisz to...
- Zamordowanie ciebie! - syknęła jeszcze raz Evansówna. Potem spojrzała na mnie i bezgłośnie wyjęczała 'zabij mnie'. Stłumiłam chichot.
W końcu James zmęczony groźbami Lily, acz nadal się niepoddający, odszedł, a razem z nim Syriusz. Remus jednak wytłumaczył się im i został, pisząc razem z nami esej dla profesora Eliksirów. Gdy Huncwoci oddalili się, Alice odłożyła pióro.
- Frank poprosił mnie o chodzenie - wyszeptała podniecona. Wszyscy spojrzeliśmy na nią w jednej chwili. Pierwsza odzyskałam głos.
- Frank Longbottom? - upewniłam się. Alice pokiwała głową. Od dawna podkochiwała się w tym cichym chłopaku z naszego roku.
- Opowiadaj! - ponagliła Lily.
-No, wpadliśmy na siebie w sowiarni. Wracałam właśnie z Wróżbiarstwa i pomyślałam, że napiszę do rodziców. On właśnie wychodził. W przejściu powiedzieliśmy sobie cześć i pochwaliliśmy pogodę, wiecie takie bzdety, kiedy nie wiadomo co powiedzieć. W końcu on powiedział, że musi iść. No to ja poszłam na górę, a on na dół. Dziesięć minut później usłyszałam szybkie kroki na schodach i po chwili się pojawił. Od razu razu, jak tylko wszedł zapytał mnie czy wyjdę za niego, ale zaraz się poprawił i spytał, czy zostanę jego dziewczyną. Mówią, szczerze, nie pogardziłabym pierwszą propozycją - uśmiechnęła się, przygryzając wargę. Wszyscy wpatrywaliśmy się w nią z szeroko otwartymi oczami.
- To cudownie, Alice - powiedziała Amy, przytulając ją, gdyż była najbliżej ciemnowłosej. Gdy wszyscy jej pogratulowali, zwróciła się do Remusa.
- Tylko nic nie mów Huncwotom - nakazała mu. Lunatyk pokiwał głową.
- Bez obaw. Nic nie pisnę - obiecał.
- O czym ma nam nie mówić? - usłyszeliśmy głos Jamesa.
- O czym nie piśniesz? - powiedział w tym samym czasie Syriusz.
Oboje zmaterializowali się obok nas z szelmowskimi uśmiechami. Nie wiem jak, ale miałam wrażenie, że wszystko słyszeli.
- O niczym - zaprzeczyła szybko Morwennol. Na twarzy Rogacza pojawił się tryumfalny uśmiech.
- A my już o wszystkim wiemy - powiedział. Cóż, te słowa były dla niego kluczem do zaświatów. Alice zerwała się w tej samej chwili w której James i Syriusz zebrali się do biegu. Wybiegła za nimi, a Kiara, Amy i Lily pobiegły razem z nią. Ostatnie co słyszałam to słowa Alice:
- POTTER! BLACK! WRACAJCIE MI TU!
Zachichotałam. Nieciekawy był los Rogacza i Łapy jeśli dziewczyny ich dogonią.
- To my tu posiedzimy. - mruknęłam spoglądając z rozbawieniem na roześmianego Remusa.


Bernadetta wróciła do teraźniejszości. Severus, Harry oraz jego przyjaciele wpatrywali się w nią wyczekująco, i tylko Remus i Snape wiedzieli co się działo z ich przyjaciółką. Znali ją na tyle dobrze, że wiedzieli, kiedy wracała pamięcią do jakiegoś wspomnienia. Remus nie wątpił, że to wspomnienie zawiązywało do rodziców Harry'ego.
Harry przełknął ślinę; Bernadetta kątem oka uchwyciła drganie jego jabłka Adama.
- Nie żyją od dwunastu lat - odparł.
W jednej chwili wszelkie marzenia Fortuny legły w gruzach. 'Nie żyją od dwunastu lat' - te słowa były dla niej nożem wbitym w prosto serce. I nie szybko, aby ból był krótki. Nóż powoli zagłębiał się w jej martwym sercu, powodując ból nie do zniesienia. Powinnam z nimi być. Dlaczego odeszłam? Gdybym została z nimi... - obwiniała się. W jej duszy łzy leciały potokami, ale na zewnątrz nie okazała swojego bólu.
- Remusie, czy mógłbyś zaprowadzić mnie do Dyrektora? - rzekła do Lunatyka, spojrzenie mając utkwione gdzieś w przestrzeni.
Lupin wziął ją pod rękę i odprowadził do gabinetu. Zaraz za nimi niepostrzeżenie ruszył Snape.
 

II : Starzy znajomi

Ciche stukanie w szybę obudziło śpiącą niespokojnie czarownicę. Bernadetta usiadła na łóżku, przetarła zaspane oczy i dopiero gdy stukanie rozległo się ponownie, podeszła do okna. Razem ze sową do pokoju wleciało świeże, rześkie powietrze. Tymczasem ptak rozsiadł się na oparciu łóżka i wlepiwszy żółte ślepia w Bernadettę, czekał. Czarownica podeszła do niej z sakiewką. Odebrała „Proroka Codziennego” i wrzuciła pięć knutów do woreczka przyczepionego do jej łapki. Sowa po otrzymaniu zapłaty odleciała. Bernadetta tymczasem usiadła w fotelu i rozwinęła gazetę. Znajome zdjęcie na pierwszej stronie przykuło jej uwagę. Z ciekawości zaczęła czytać. Z każdym kolejnym wersem, jej czoło coraz bardziej się marszczyło, a oczy zamieniały w szparki.
- Co za brednie! - wykrzyknęła nagle zdenerwowana. Nie spostrzegła kiedy zerwała się z fotela. Ze złości cisnęła gazetę do kominka. Nie pamiętała już, kiedy ostatnio tak mocno się zdenerwowała. Zaczęła chodzić w tę i z powrotem. Po chwili podeszła do kufra i wyjęła z niej szatę i szybko się przebrała. Wyszła z pokoju i zeszła na dół. W barze była tylko jedna osoba, nie licząc Laurelle. Bernadetta podeszła do baru, gdzie blondynka czyściła kufle.
- Gdzie Rosmerta? - zapytała chłodno. Dziewczyna podskoczyła, kiedy ją usłyszała i odwróciła się, napotykając chłodne szafirowe oczy. Przez umysł Laurelle przemknęła myśl, dlaczego dziewczyna, która jest młodsza od niej, ma śmiałość rozmawiać z jej pracodawczynią jak równa z równym.
- W swoim pokoju - odparła jednak, nieco przestraszona groźną postawą Bernadetty.
- Gdzie? - spytała ta lakonicznie.
- Drugie drzwi po lewo tym korytarzem - odparła Laurelle wskazując palcem kierunek. Przez chwilę miała wrażenie, że w szafirowych oczach dziewczyny mignęło coś jakby wdzięczność, lecz Bernadetta szybkim krokiem odeszła. Kiedy znalazła się przed podanymi drzwiami, zapukała dwa razy. Odpowiedziało jej stłumione „proszę”. Gdy weszła do pokoju, Madame Rosmerta czesała właśnie swoje mocno splątane włosy.
- Czytałaś Proroka? - zapytała wchodząc. Kobieta spojrzała na nią.
- Tak. Czy coś...
- To są bzdury! Kto w ogóle śmiał oskarżać Syriusza o coś takiego? Nigdy nie uwierzę, że pomagał Voldemortowi i że zabił kogoś, kto nie był Śmierciożercą. I jeszcze zdrada Lily i Jamesa? O co w tym chodzi? Niby jak ich zdradził? To po prostu.... nie do pomyślenia! - krzyknęła wreszcie na zakończenie. Głos drżał jej od tłumionego gniewu. Rosmerta wpatrywała się w nią okrągłymi oczami. Jeszcze nigdy nie widziała Bernadetty w takim stanie i to był dlań szok.
Czarnowłosa opadła na najbliższy fotel.
- Kto jest dyrektorem? - zapytała po chwili ciszy.
- Wciąż Dumbledore - odparła szybko. Przyjrzała się dziewczynie, kiedy Bernadetta wstała z fotela. - Gdzie idziesz? - zapytała.
- Odwiedzić starych znajomych.
*
Na końcu ścieżki widniała brama. Bernadetta podeszła do niej i lekko pchnęła, wchodząc na dziedziniec. Była sobota, chwilę po ósmej. Czarownica weszła do sali wejściowej i rozejrzała się z westchnieniem. Tak dawno tu nie była. Zapach magii unoszący się pośród średniowiecznych murów przypominał jej lata, kiedy jako młoda czarownica przechodziła tymi korytarzami. Spoglądają na punktację, poczuła przypływającą dumę na widok swojego dawnego domu. Ravenclaw prowadził. Mimowolnie się uśmiechnęła. Przeszła kilka kroków i stanęła w progu Wielkiej Sali. Obejrzała wnętrze, które nie zmieniło się od czasów jej rocznika. Nagle, po drugiej stronie ujrzała znajomą sylwetkę.
- James - zawołała zanim zdążyła się powstrzymać. Właśnie wtedy chłopak odwrócił się, a ona stanęła jak wryta.
- Przepraszam. Pomyliłam cię z kimś - wydukała zszokowana. Chłopak wyglądał jak James. Ta sama sylwetka, zwichrzone czarne oczy i okrągłe okulary. Lecz nie spoglądały na nią orzechowe tęczówki. Nie-James stał w otoczeniu rudego chłopaka i dwóch dziewczyn – jednej brązowowłosej, a drugiej rudej. - Przepraszam, jeszcze raz. Szukałam...
- Jamesa - przerwał jej chłopak, uśmiechając się ze zrozumieniem. - Może ci pomożemy? - zaproponował. Bernadetta zastanowiła się chwilę, przypatrując się chłopakowi uważnie. Był tak bardzo podobny do jej starego przyjaciela. Ale przecież James musi mieć już koło czterdziestki.
- Raczej nie. Jestem Bernadetta - przedstawiła się po chwili, wyciągając dłoń o smukłych palcach.
- Harry. To moi przyjaciele: Hermiona, Ron i jego siostra Ginny - przedstawił.
Bernadetta skinęła im głową na powitanie, lustrując wszystkich przenikliwym wzrokiem.
- Witajcie.
- Z którego jesteś domu? - zapytała dziewczyna przedstawiona jako Hermiona. Jej bystre, brązowe oczy uważnie badały nieznajomą i mimo, że przyglądała się bez wrogości, widać było w nich lekką nieufność.
Bernadetta przez chwilę nie rozumiała, a gdy skojarzyła, wybuchnęła śmiechem. Ot, nie mogła się powstrzymać. Cóż, mówiąc szczerze od dawna się tak nie śmiała. Harry i jego przyjaciele popatrzyli na nią dziwnie.
- Przepraszam was - wydusiła wreszcie, hamując salwy śmiechu. - Byłam w Ravenclawie.
- Byłaś? - zapytała Ginny zaciekawiona.
Bernadetta przytaknęła.
- Skończyłam Hogwart bardzo dawno temu - poinformowała ich, ocierając pojedynczą łzę. Tym razem wszyscy popatrzyli na nią z mieszanką zdziwienia i podejrzliwości.
- Bez obrazy, ale wyglądasz na siódmoklasistkę - odparł po chwili Harry. Bernadetta wzruszyła tylko ramionami.
- Szukam Dumbledore'a. Wiecie może gdzie mogę go znaleźć? - popatrzyła po nich pytająco, zmieniając temat. Harry zmarszczył brwi.
- Powinien być w swoim gabinecie. Chodź, zaprowadzimy cię - zasugerował patrząc na przyjaciół. Bernadetta skinęła głową, zgadzając się i ruszyli schodami na górę.
Przechodzili właśnie koło jednej z klas, gdy drzwi otworzyły się i wyszedł z nich profesor Lupin. Gdy zobaczył kto idzie w towarzystwie Harry'ego, stanął jak wryty. Jego ciepłe brązowe oczy wpatrywały się w nią z niedowierzaniem.
- Bernadetta? - zapytał zszokowany. Czarnowłosa uśmiechnęła się tym swoim tajemniczym uśmiechem, w którym kryło się wiele uczuć. Szczypta radości, pomieszana z nutką tajemniczości i doprawiona ironią.
- Witaj Remusie - przywitała się. Żadne z nich nie widziało pełnych zdziwienia spojrzeń, które wymieniła między sobą czwórka przyjaciół. Nie było normalne, żeby ktoś wyglądający jak uczeń, zwracał się do dorosłego nauczyciela po imieniu.
Bernadetta tymczasem podeszła do Lupina.
- Jak tam futerkowy problem, Luniaczku? - zapytała z błyskiem w oku, akcentując ostatni wyraz.
Remus pokręcił głową z niedowierzaniem.
- Masz zdecydowanie zbyt dobrą pamięć - rzekł z przekąsem. Oczy Bernadetty zalśniły szelmowsko - Ma się dobrze, niestety - dodał z cierpkim uśmiechem. Bernadetta zaśmiała się lekko. - Wejdziesz? Pogadamy o starych czasach - zaproponował, wskazując głową swój gabinet - Muszę tylko coś załatwić.
- Z przyjemnością, ale nie teraz. Mam sprawę do załatwienia. Poszukuje Dumbledore'a - wytłumaczyła.
- To się dobrze składa. Ja również do niego idę - odparła Lupin. Położył rękę na plecach Bernadetty by razem z nią odejść.
- Proszę, proszę. Kogo my tu mamy. Lupin, czyżbyś zapomniał o zasadach obowiązujących w Hogwarcie? - usłyszała za sobą znajomy głos, teraz przepełniony jadowitą satysfakcją. Bernadetta słysząc go, postanowiła się nie odwracać póki nie będzie ku temu konieczności. Z osobą stojącą za nią wiązały się i miłe, i okropne wspomnienia.
Mimowolnie zwiesiła głowę, zamykając oczy. Wspomnienie powróciło.


Hogwarckie błonia wręcz pękały od wylegujących się na nich nastolatków, cieszących się z zakończenia ostatniego dnia egzaminów. Uczniowie przesiadywali w grupkach lub pojedynczo. Nagle ciszę, śpiew ptaków i wesoły gwar przerwał ryk. Z zamku wypadła trójka Gryfonów, mniej więcej szesnastoletnich. W pewnym odstępie od nich zasapany biegł grubszy chłopak. Cała czwórka biegła w kierunku jeziora. Nad jego brzegiem, pod rozłożystym drzewem wylegiwały się trzy dziewczyny. Tak samo jak reszta uczniów i one zwróciły uwagę na przeraźliwy ryk. Gdy tylko zobaczyły do kogo należał, siedząca w środku rudowłosa dziewczyna powiedziała coś do dwóch innych dziewcząt i wszystkie wybuchnęły śmiechem.
- UWAGA! - rozległ się głos biegnącego na przedzie chłopaka z czarnymi, rozwichrzonymi włosami.
- Casanova, tylko się nie wywal! - krzyknęła do niego leżąca pod drzewem blondynka, wywołując u przyjaciółek ponowną salwę śmiechu.
James, Syriusz i Remus coraz szybciej zbliżali się do jeziora, a zarazem do dziewcząt, które chyba właśnie zdawały sobie sprawę co zamierzają zrobić. Gdy byli w odległości kilku kroków, James wybił się mocno w górę. Trochę za sprawą magii, trochę swoich umiejętności skoczył jak najdalej mógł, po czym z głośnym pluskiem wylądował w wodzie. Za jego przykładem poszli Łapa i Lunatyk. Tylko Peter nie nadążył i wyhamował tuż przy brzegu, opadając na tyłek zdyszany.
Głośny śmiech rozniósł się po błoniach. W jednej chwili zagłuszył go wściekły wrzask.
- POTTER! Zabije cię! - Lily, cała mokra, stała pomiędzy swoimi przyjaciółkami i z wściekłością wpatrywała się czarnowłosego chłopaka z mokrymi, ale nadal rozwichrzonymi włosami. Jej zielone oczy wręcz ciskały błyskawice. Podobnie było z jej przyjaciółkami.
- Oj, przestań Lily, to tylko zabawa. - rzucił, wychodząc z wody James. Remus i Syriusz ruszyli za nim. Tylko Lunatyk był na tyle inteligentny, żeby wysuszyć ubranie magią.
Evansówna oraz jej dwie przyjaciółki nagle uśmiechnęły się radośnie, co nieco zbiło z pantałyku Huncwotów.
- Och, a więc my również pokażemy wam zabawę w naszym wydaniu - odparła przesłodzonym tonem Lily.
- INCERCEROUS! - krzyknęły jednocześnie, rzucając zaklęcie na każdego z chłopaków. Zaklęcie Lily z całą mocą ugodziło w pierś Jamesa, Amy udało się zaskoczyć Remusa, a Syriuszem zajęła się Kiara.
Całą trójkę mocno związały grube sznury. Nie mogąc utrzymać równowagi, powywracali się na ziemię, a całe błonia ryknęły śmiechem. Bo oto ktoś wreszcie "uziemił" Huncwotów.
Kilkanaście metrów dalej, pod rozległym, mocno zacienionym drzewem, spod którego był świetny widok na całe błonie, siedziałam ja. Oczy iskrzyły mi się wesoło, kiedy obserwowałam jak Huncwoci obrywają od dziewczyn.
Siedzący obok mnie chłopak o tłustych włosach, patrzył na całą tą sytuację z pogardą. Jego czarne oczy z niechęcią obserwowały zamieszanie, a chuderlawa sylwetka i książka wepchnięta byle jak w torbę, wiele mówiła o jego zainteresowaniach.
- Wariaci - mruknęłam, patrząc z rozbawieniem jak Lily, Amy i Kiara stają nad związanymi Huncwotami z wyraźną satysfakcją malującą się na twarzach.
Chłopak prychnął.
- Idioci - burknął pogardliwie. Mój wzrok spoczął na nim. Przez moją twarz równocześnie przemknęło zirytowanie i smutek.
- Severusie, mógłbyś już przestać się boczyć - zagadnęłam go. - Przecież lubisz Lily. Idź do niej i zagadaj. Przeproś ją, na Merlina! Ile razy mam ci to jeszcze powtarzać?
Severus odwrócił wzrok.
- Próbowałem. Nie chce mnie znać - warknął.
- Doskonale ją rozumiem. Gdybyś to mnie tak nazwał, rozszarpałabym cię. I wiesz, że byłabym do tego zdolna - odparłam poważnie. Zaraz jednak zmieniłam ton. - Ale to jest Lily Evans. Ona ciągle wybacza. Nawet Jamesowi. Pewnie już wieczorem znów będą na siebie patrzyć z uwielbieniem. Masz takie same szanse - położyłam mu dłoń na ramieniu, starając dodać mu tym otuchy. Snape strzepnął ją gwałtownie i wstał.
- Severusie, na Merlina, proszę cię! - zawołałam za nim, gdy zgarbiony, oddalał się w stronę zamku. Zgarnęłam szybko pelerynę od mundurka i pobiegła za nim.
- Czy choć raz, mógłbyś mnie do końca wysłuchać? - zapytałam zirytowana, zrównując się z nim. Snape zatrzymał się nagle.
- Ciebie? Pijawkowatą szlame, której matka, choć pochodziła z czystej rodziny, była charłaczką, a ojciec półkrwi mugolem? - warknął, patrząc na mnie z pogardą. W tym momencie miałam wrażenie, że oczy całej szkoły zwróciły się na nas. Było to jednak tylko wrażenie, gdyż nikt nie zauważył dwójki uczniów, stojących z dala od innych.
Stanęłam jak wryta. Poczułam się jakby mnie uderzył. Nie, chyba nawet gorzej. Gdyby nie to, że jego słowa mnie zmroziły... Nie, nie wiem co bym zrobiła. Przed chwilą zapewniałam go, że bym go rozszarpała. A teraz? Teraz stałam jak skamieniała, wpatrując się w człowieka, który jeszcze dziesięć sekund temu był moim najlepszym przyjacielem. Jeszcze nikt nie zranił mnie tak jak on, a chodziłam już po świecie ponad dwa wieki.
- A więc to o mnie myślisz? - zapytałam cicho, patrząc mu w oczy. - Że jestem, pijawkowatą szlamą?
Chyba do Snape'a dopiero dotarło, co powiedział, bo jego oczy rozszerzyły się gwałtownie.
- Bernie... j-ja nie chciałem. Wybacz mi - próbował złapać mnie za przedramię. Nigdy nie wykorzystywałam moich nadnaturalnych zdolności w obecności przyjaciół, teraz jednak wyślizgnęłam się gwałtownie, wywołując tym samym cień przerażenia na jego twarzy.
- Nie waż się więcej tak do mnie mówić! - syknęłam wściekła, powstrzymując napływające do oczu łzy. Odwróciłam się czym prędzej, by ich nie widział, kierując się w kierunku Lily i jej przyjaciół, którzy chyba właśnie zorientowali się, że coś jest nie tak.
- Bernie! - usłyszałam za sobą głos Severusa. Powstrzymując łzy, podeszłam do przyjaciół i uśmiechnęłam się sztucznie.


- Zobaczmy, kogo my tu mamy.
Poczuła na swoim ramieniu dużą dłoń, która brutalnie odwróciła ją w kierunku Mistrza Eliksirów.
- Witaj Severusie - odparła cicho, patrząc w szeroko otwarte oczy byłego przyjaciela.

I : Powrót

Deszcz padał nieustępliwie. Wielkie krople uderzały o czarną parasolkę. Osoba kryjąca się pod nią, szła jednak spacerowym krokiem, nic nie robiąc sobie z brzydkiej pogody. Wokół niej ciągnęły się pola, a ona sama kroczyła błotnistą drogą. Przeszła tak milę, aż wkrótce ujrzała wyłaniające się z mroku domki. Hogsmeade - małe miasteczko czarodziejów. Przybysz skierował się do „Trzech Mioteł”, niewielkiego baru, skąd dochodził wesoły gwar i śmiech, tak bardzo kontrastujący z paskudną pogodą. Drzwi baru otworzyły się, wpuszczają do środka powiew zimnego powietrza. Zostało to jednak zauważone tylko przez najbliższe osoby, które mimo wszystko, nie zwróciły na przybysza większej uwagi.
Gość złożył tymczasem parasol i odrzucił kaptur. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to proste, kruczoczarne włosy, sięgające połowy pleców, które tym samym przykuwały uwagę do drobnej, szczupłej sylwetki i niskiego wzrostu. Potem dopiero ludzie zwracali uwagę na twarz. Nie była to jeszcze twarz dorosłej kobiety, ale już nie dziecka. Delikatne rysy, nadające twarzy miękkość mieszały się z lekką, dziecięcą krągłością, małym, lekko zadartym noskiem, pełnymi policzkami i wąskimi ustami. Lecz najbardziej co w twarzy przykuwało wzrok, to duże, otoczone wachlarzem długich rzęs, szafirowe oczy. To właśnie te oczy penetrowały teraz otoczenie w poszukiwaniu wolnego miejsca.
Wejście dziewczyny nie zostało niezauważone przez właścicielkę baru. Kiedy tylko stanęła w drzwiach, zza lady wyszła dojrzała już wiekiem, brązowowłosa kobieta uśmiechając się szeroko do przybyłej. Podeszła do niej i przytuliła ją, jak gdyby znały się całe wieki.
- Bernadetta jak miło cię widzieć znów! - przywitała się z nią. Dziewczyna obdarzyła ja nikłym uśmiechem, odwzajemniając uścisk, choć zdecydowanie mniej entuzjastycznie.
- Rosmerta. Jak widzę, interes wciąż się kręci - odparła cichym, niskim głosem. Niektórych ten głos przyprawiał o dreszcze, jednak Madame Rosmerta do nich nie należała.
- Och, tak. Idzie świetnie. Zapraszam - różdżką sprzątnęła stolik obok kominka i usiadła przy nim, gestem zapraszając dziewczynę. Ta przeszła z gracją przez lokal i zajęła miejsce naprzeciwko właścicielki.
- Laurelle, przynieś dwie Ogniste Whisky! - krzyknęła Rosmerta do pulchnej, czytającej przy barze młodej czarownicy. Dziewczyna natychmiast wstała i sprawnie uwinęła się z napojami, mimo ewidentnego problemu "wagowego". Bernadetta przyglądała się temu z lekkim uśmiechem, igrającym na jej wąskich wargach.
- Długo u ciebie pracuje? - zapytała czarnowłosa, zerkając na Laurelle.
- Trzy lata. Przyszła zaraz po zakończeniu szkoły. Inteligentna dziewczyna, ale nie miała głowy do nauki, jak to ujęła Minerwa - odparła Rosmerta, również przyglądając się blondynce.
Kiedy Laurelle przyniosła napoje, kobieta podziękowała i odprawiła ją lekkim skinieniem. Gdy nikt im już nie przeszkadzał, przeszła do sedna.
- A więc, co cię tu sprowadza? - zapytała. Bernadetta patrzyła przez chwilę na uwijającą się za barem Laurelle, obsługującą jakiegoś sędziwego jegomościa.
- Powiedzmy, że mam tu do załatwienia pewną sprawę - rzekła, zwracając wzrok na Rosmertę i upiła łyk napoju. Delikatnie skrzywiła się, kiedy poczuła w gardle płynny ogień. Jakoś nigdy nie miała pociągu do alkoholu.
- I nie podzielisz się konkretniejszymi szczegółami, mam rację? - stwierdziła barmanka, przyglądając się jej uważnie. Na twarzy dziewczyny wreszcie pojawił się szerszy uśmiech.
- Znasz mnie, Rosmerto - odparła tylko. Starsza czarownica westchnęła tylko.
- No, dobrze, zostawmy ten temat - powiedziała. - Co porabiałaś, gdy uciekłaś?
Bernadetta spojrzała na nią z rozbawieniem.
- Nie uciekłam Rosmerto. Po prostu znudziło mi się tutejsze życie.
Czarownica przewróciła oczami.
- No dobrze, a więc, co porabiałaś gdy wyjechałaś? - zapytała ponownie, akcentując ostatni wyraz. Bernadetta wzruszyła ramionami.
- Włóczyłam się, jak to ja.
- Ach! Jesteś zbyt tajemnicza, Bernadetto - Madame Rosmerta pokręciła głową. W jej głosie słychać było delikatne zirytowanie. Lustrowała Bernadettę wzrokiem, zastanawiając się jak podejść dziewczynę. Nie zdążyła wymyślić niczego, gdyż nagle przy stoliku zjawiła się Laurelle.
- Madame, mamy mały problem. - zerknęła na stolik przy wejściu. Obie czarownice podążyły za jej wzrokiem. Dwóch czarodziejów stało po obu stronach wywróconego stołu i mierzyło do siebie z różdżek z groźnymi minami. O ile można je było zrobić, będąc kompletnie pijanym. Rosmerta westchnęła ciężko, nie pierwszy i nie ostatni raz zdarzyło jej się interweniować w takiej sytuacji.
- Wybacz Bernadetto, ale chyba muszę cię opuścić. Laurelle zaprowadzi cię do twojego pokoju. Ten na poddaszu Laurelle - dodała do młodej barmanki, po czym skierowała się w kierunku rozróby. Nagle coś sobie przypomniała i odwróciła się do czarnowłosej z poważnym wyrazem twarzy. - Pamiętasz zasady?
Usta dziewczyny wygięły się w ironiczny uśmiech. - Trudno zapomnieć twoje zasady, a zwłaszcza sposób w jak je sformułowałaś.
Rosmerta skinęła głową, a kąciki jej ust też lekko się wygięły. Zaspokoiwszy własne sumienie, skierowała się do dwóch klientów, aby rozsądzić spór.
- Tędy - usłyszała czarnowłosa. Spojrzała na Laurelle, po czym zebrawszy płaszcz i parasolkę, udała się za nią na górę. Kręte schody, prowadzące na piętro były wyślizgane, ale mimo wszystko korytarzyk był czysty i schludny. Na piętrze barmanka skierowała się ku następnym schodom. Gdy znalazły się na ich końcu, różdżka otworzyła drzwi i przepuściła Bernadettę. Dziewczyna weszła do malutkiego pokoiku. Pamiętała go bardzo dobrze. W przeszłości często tam sypiała. Było tam wąskie łóżko z bielutką pościelą, biurko z wazonem pełnym świeżych irysów, szafa, fotel i okno z beżowymi zasłonami. Bernadetta podeszła do niego i wyjrzała. Na tle chmurnego nieba odcinała się smukła, rozświetlona wieża. W oczach czarownicy pojawiło się coś na kształt tęsknoty pomieszanej z żalem. Przestań - skarciła się w myślach. Gwałtownie zaciągnęła zasłony. Wyjęła z kieszeni peleryny różdżkę i machnęła nią raz. Przy drzwiach pojawił się kufer i klatka z sową. Tuż obok niej stała mniejsza, prostokątna klatka. Bernadetta machnęła różdżką po raz drugi i drzwiczki otworzyły się. Natychmiast wyskoczyła z niej ruda kocica i wgramoliła na łóżko, po czym układając się wygodnie w jego nogach, zwinęła się w kłębek i poszła spać.
Bernadetta tymczasem postawiła klatkę z sową na biurku. Z kufra wyjęła długą, ciepłą koszulę, po czym przebrawszy się w nią, weszła do łóżka. Zgasiła świecę tlącą się na biurku i zasnęła.