VII : Noc Duchów cz. 1

Od godziny siedziała już w swoim pokoju, kiedy przez otwarte okno wleciała szara sowa. Bernadetta sięgnęła po kopertę przyczepioną do jej nóżki. Otworzyła klatkę i sowa usadowiła się koło śpiącego puchacza czarownicy. Widząc swoje imię napisane znajomym, pochyłym pismem podniosła brew zaciekawiona. Wyjęła list i zaczęła czytać:


Panno Fortuny,
Dziś Noc Duchów, dlatego zgodnie z tradycją w szkole Hogwart odbędzie się świąteczna kolacja. Mam nadzieję, że zechce Pani przyjąć moje zaproszenie i zaszczyci nas po raz kolejny swoją obecnością na uczcie. Myślę, że zdołalibyśmy porozmawiać na osobności. Domyślam się, że ma Pani wiele pytań, które niezręcznie było zadać przy Pani dawnych przyjaciołach.
Mam nadzieję, że ujrzę Panią dzisiaj przy naszym stole.
Z wyrazami szacunku,
Albus Dumbledore


Bernadetta włożyła zaproszenie z powrotem do koperty. Jak zwykle kiedy się zastanawiała, stukała delikatnie palcem o wargę. Nie musiała długo myśleć; spędzenie jeszcze raz Nocy Duchów w Hogwarcie wystarczająco do niej przemawiało, choć oczywiście, chciała porozmawiać z Dyrektorem. Spojrzała na zegar. Było później niż przypuszczała. Uznała, że jeżeli szybko się przebierze i od razu wyjdzie, nie będzie musiała się śpieszyć i zdąży porozmawiać z Albusem jeszcze przed ucztą. Podeszła do kufra i zdjęła z niego rudą kocicę. Zwierzę miauknęło z niezadowolenia i ułożyło się na poduszce. Bernadetta wyjęła tymczasem granatową szatę i szybko się przebrała. Włożyła różdżkę do kieszeni peleryny i wyszła. Na dole natknęła się na Rosmertę.
- Wychodzisz? - zagaiła kobieta.
- Do zamku. Dziś Noc Duchów - odparła. - Nie wracam dziś na noc, więc nie czekaj z zamknięciem - powiedziała.
- A czemuż to?
- Muszę uzupełnić zapasy - Bernadetta błysnęła zębami. Poczuła lekką satysfakcję, że kobieta wzdrygnęła się. - Nie martw się. Nie zamierzam polować na któregoś z twoich klientów.
- Nie drażnij się ze mną - Rosmerta pogroziła jej palcem. Obie jednak bardzo dobrze wiedziały, że jeśli już, to ona powinna obawiać się tej dziewczyny o szafirowych oczach, a nie odwrotnie.
Bernadetta wyszła z baru i skierowała się drogą do zamku. Nie szła długo. Po dziesięciu minutach doszła do bramy, której strzegło dwóch dementorów. Przechodząc koło nich, nawet ona poczuła się przygnębiona i nieszczęśliwa. Dlatego przyspieszyła kroku, aby szybciej oddalić się od zakapturzonych postaci. Kiedy była niedaleko Bijącej Wierzby wydawało jej się, że coś słyszała. Jakiś pomruk, trzask gałązki. Stanęła w pewnej odległości i uważnie skupiała się na ciemności. Nic jednak nie dojrzała, więc wzruszyła tylko ramionami i ruszyła dalej. Do zamku, jak zauważyła, wracali już uczniowie z Hogsmead. Będąc już w środku, zajrzała do Wielkiej Sali. Była tam już świąteczna dekoracja, kręcili się też nielicznie uczniowie, ale dyrektora nie było. Wspięła się więc na górę do posągu gargulca i wymówiła hasło, które rano zasłyszała u Remusa. Posąg odwrócił się, ukazując ukryte schody, które zaniosły ją na górę. Zapukała do drzwi i weszła, usłyszawszy zaproszenie.
- Panna Fortuny. Cieszę się, że jednak skorzystała pani z mojego zaproszenia - Dumbledore stał przy oknie kiedy weszła.
- Trudno odmówić wybornej kolacji w Noc duchów - odparła.
Dziewczyna rozejrzała się wokoło. Wzrokiem udało jej się odnaleźć porter dyrektora urzędującego w Hogwarcie, kiedy była małą dziewczynką. Profesora Viridiana lubiła niezmiernie.
- Wiele razy lądowałam w tym gabinecie w swoich szkolnych latach - podzieliła się z Dumbledore'em swoimi myślami. Usłyszała cichy chichot dyrektora.
- W których?
- W pierwszych. Wtedy jeszcze żyłam innym życiem. Beztroskim. Profesor Viridian nigdy nie szczędził mi swoich pasjonujących wykładów. Zawsze mnie to zdumiewało ile ma ich w zanadrzu, a trzeba pamiętać, że często tu gościłam. Nawet w swoim ostatnim roku mnie nie zawiódł; pewnego razu huknął na mnie tak, a był już wtedy chodzącym trupem, że pamiętam, pierwszy raz wtedy naprawdę się przestraszyłam. To był jeden, jedyny raz gdy na mnie krzyknął - westchnęła. Odkąd wróciła do Hogwartu, zauważyła w sobie zmianę. Działo się z nią to samo, co dwadzieścia lat temu, gdy poznała Huncwotów. Gdy wróciła do Hogwartu. Kiedy była z dala od niego, nie dawała się tak ponieść emocjom, nie była taka sentymentalna. Tutaj wszystko się zmieniało, ona się zmieniała. Stare rany, stare więzy, wspomnienia - wszystko szczelnie zamknięte, tutaj powracało.
- To chyba dlatego tak chętnie zaprzyjaźniłam z Huncwotami. Zawsze uwielbiałam psocić. Nawet Irytek czuł przede mną respekt - zachichotała. Usłyszała, że dyrektor robi to samo. Odwróciła się od portretu śpiącego Vindicusa Viridiana i usiadła na krześle. - Słucham Dumbledore.
Dyrektor przestał się uśmiechać. Wolno przeszedł do swojego fotela i usiadł w nim. Bardzo długo nic nie mówił, skubiąc jedynie swoją brodę i patrząc w rant biurka. Bernadetta jednak czekała cierpliwie, co ją samą wprawiło w zdumienie. Nie należała do cierpliwych osób i nawet stulecia nie zdołały tego zmienić.
- Nie bardzo wiem, co chcesz wiedzieć. Nie wiem od czego zacząć - powiedział w końcu.
- Może od początku. Kto ich zdradził Voldemortowi? - poczuła złośliwą satysfakcję, gdy Dumbledore wlepił wzrok w jeden punkt i nie patrząc na nią, odpowiedział.
- Nie wiem.
- Mnie nie tak łatwo oszukać Dumbledore. Skłamał pan Jamesowi. Ja żądam prawdy. Kto zdradził przepowiednię? - powtórzyła dobitniej. Dumbledore westchnął.
- To prawda, nie łatwo cię oszukać. Ale akurat na to pytanie nie dostaniesz ode mnie odpowiedzi.
W mgnieniu oka Bernadetta znalazła się przy dyrektorze. Złapała go za włosy i odchyliła jego głowę do tyłu, odsłaniając szyję starca, gdzie wyraźnie widać było pulsującą żyłę.
- Uważaj dyrektorze - wyszeptała. - Chyba zapominasz z kim rozmawiasz. Kiedy pytam, oczekuje odpowiedzi.
Ze zdziwieniem zauważyła, że Dumbledore pozostał spokojny. Rozsierdziło ją to jeszcze bardziej. Jeśli chciała, potrafiła być straszna. Potrafiła wzbudzać przerażenie. Fakt, że ktoś się jej nie bał, dowodził, że chyba zbyt rzadko pokazywała swoją prawdziwą naturę. Niektórzy zapominali przez to z kim mają do czynienia.
- Nie powiem ci, obiecałem, że nikomu nie zdradzę. Nie zrobię tego, choćbyś miała mnie zabić - odparł spokojnym, cichym tonem Albus. Bernadetta wykrzywiła twarz w grymasie. Puściła jednak mężczyznę i wolno wróciła na swoje miejsce. Uważnie patrzyła, jak dyrektor rozmasowuje szyje. Uznała, że bardzo dobrze zrobiła. To mu przypomni, że z Fortuny się nie zadziera. Jej twarz nie zdradzała nic, kiedy na nią spojrzał.
- Czy masz jakieś inne pytanie?
- Dlaczego nikt mnie nie zawiadomił? Dlaczego ty mnie nie zawiadomiłeś? - zapytała.
- Dlaczego twoi przyjaciel cię nie zawiadomili? Na to pytanie nie znam odpowiedzi. Ale ja nie zawiadomiłem cię z prostych przyczyn. Trzy lata to dużo czasu. Nie miałem pewności, czy nie przyłączyłaś się do Voldemorta. To były niebezpieczne czasy. Każdy z przyjaciela, mógł się stać wrogiem.
- Dlaczego nic nie zrobiłeś, gdy złapano Syriusza? Przecież wiesz, że nigdy by nie zdradził Jamesa.
- Nie mogłem nic zrobić. Na miejscu znaleźli dowody, świadków. Moje tłumaczenia, że pan Black nigdy nie zdradziłby przyjaciół pozostawały bez odzewu - widać było, że i on czuł się winny, że nie mógł nic więcej zrobić. Że nie mógł uratować choć jednego.
- Dlaczego myśleli, że Remus ich zdradził?
- O to musisz zapytać pana Lupina.
Nagle rozległ się dźwięk. Dumbledore podniósł głowę.
- Niestety na razie musimy przerwać naszą rozmowę. Zapraszam panią do Wielkiej Sali na świąteczną kolację. 

VI : "A ty kim będziesz, Bernie?"

Szpital św. Munga wyglądał tak samo jak wtedy, gdy była tu ostatnim razem. Bernadetta podeszła do czarownicy za kontuarem.
- Gdzie znajdę pokój Franka i Alice Longbottom? - zapytała. Kobieta poszperała chwilę.
- Pokój 302 na czwartym piętrze - odparła, wskazując schody. Bernadetta skinęła głową w niemym podziękowaniu i ruszyła schodami na górę. Kiedy weszła na oddział Janusa Thickeya, jak głosiła tabliczka nad drzwiami, pierwsze co zauważyła, to samotną postać wychodzącą z jednego pokoju. Kiedy kobieta odwróciła się z zamiarem wyjścia, jej oczy napotkały drobną sylwetkę i duże, szafirowe oczy.
- Pani Longbottom - odezwała się uprzejmie Bernadetta, przerywając krępującą ciszę. Augusta Longbottom zachowała kamienną twarz. Nie okazując żadnych uczuć, kiwnęła lekko głową.
- Panna Fortuny - odparła chłodno. Nie udało jej się zachować maski zbyt długo. W jej brązowych oczach wyraźnie zarysował się wyrzut, kiedy otworzyła usta. - Po co tu przyszłaś?
- Chciałam zobaczyć Franka i Alice. Byli moimi przyjaciółmi - rzekła cicho. Na twarzy kobiety zaigrał kwaśny grymas. Spojrzała na Bernadettę kpiąco.
- Tak łatwo ci nazywać ich przyjaciółmi. Byli zawsze, kiedy ich potrzebowałaś. Ale kiedy to oni potrzebowali pomocy, ciebie nie było. Co chciałaś osiągnąć, przychodząc tu? Uciszyć własne poczucie winy? Gdybyś nie użalała się nad sobą i nie uciekła, nadal byliby zdrowi! - wycelowała w nią oskarżycielsko palec. - Żyliby. Teraz oboje leżą puści w środku, bez życia. Ja straciłam dzieci, mój wnuk stracił rodziców! - podnosiła głos z każdym kolejnym słowem. Choć niekiedy drżał jej głos, a oczy były pełne rozpaczy, nie zapłakała. W ciągu dwunastu lat wypłakała już tyle łez... Wyrzucenie tego, co przez tyle lat leżało jej na sercu, sprawiło, że straciła nad sobą panowanie. Wreszcie mogła się na kimś wyżyć. Miała realną osobę, którą mogła zwymyślać i oskarżyć za to, co uczyniono jej dzieciom; a nie tylko cienie, którym nic nie mogła zrobić.
Bernadetta wciąż milczała. Wpatrywała się tylko w matkę swoich najbliższych przyjaciół, słuchając i przyjmując na siebie winę. Odezwała się dopiero, gdy Augusta umilkła.
- Ma pani rację - powiedziała tylko.
Augustę zmroziło. Słowa dziewczyny ocknęły ją. Zrozumiała, że wpadła w jakiś amok. Nagle z całą mocą poczuła ciężar. Ciężar lat, poczucia winy, obowiązków, rozpaczy i tego wszystkiego, co spadło na nią po upośledzeniu Franka i Alice. Usiadła ciężko na ławce przy drzwiach.
- Ma pani całkowitą rację. Gdybym mogła tylko cofnąć czas, nigdy bym nie odeszła. Zostałabym, żeby chronić ich wszystkich. Dopiero dzisiaj dowiedziałam się, co stało się po mojej... ucieczce. Wie pani, przez dwanaście lat nie zdawałam sobie sprawę, że Lily, James, Amy nie żyją, Syriusz jest w Azkabanie, a pani dzieci spotkała taka tragedia. Nie wiedziałam. Gdyby któreś z nich pomyślało o mnie, posłało sowę, tego samego dnia wróciłabym do nich - mówiła martwym, wyprutym z emocji głosem. - Nie mówię tego pani, żeby się usprawiedliwić; wiem, że i tak mi panie nie wybaczy. Ale... ja nic nie wiedziałam. Mogłabym ich chronić. Gdybym mogła zmienić czas, zrobiłabym to bez wahania. Merlinie! Jeśli miałoby to coś dać, poświęciłabym dla nich życie. Zmieniłabym wszystko. Ale nie mogę.
Augusta nie mogła spojrzeć na nią. Była zmieszana. Westchnęła ciężko.
- Idź do nich. Ale nie spodziewaj się wiele.
Bernadetta skinęła głową. W sali były tylko dwa łóżka. Jedno należało do jej najlepszej przyjaciółki, drugie do jej męża. Coś ścisnęło ją na widok znajomych twarzy, bladych i wychudzonych teraz, zupełnie bez wyrazu. Podeszła do łóżka Alice. Pamiętała ją jako wesołą, żywiołową dziewczynę, która marzyła, żeby walczyć ze złem.


Było już po kolacji. Wszystkie siedziałyśmy w sypialni. Lily jak zwykle siedziała w książkach, jak udało mi się podpatrzyć, ta była mugolska. Kiara kończyła wypracowanie na Zielarstwo. Amy czytała Czarownicę, a obok niej zauważyłam jeszcze dzisiejszego Proroka. Alice natomiast siedziała w fotelu, z nogami podkurczonymi, głową opierającą na dłoni i wzrokiem utkwionym w granatowe niebo. Był to, jak na nią, niespotykany widok. Alice twardo stąpała po ziemi, rzadko pozwalała sobie na marzenia. Utkwiłam w niej wzrok. Chyba go poczuła, bo drgnęła i zerknęła na mnie. Uśmiechnęła się. Podniosła głowę i rozejrzała się po dormitorium.
- Zastanawiałyście się, co chcecie robić po zakończeniu szkoły? - zapytała nagle. Wszystkie od razu podniosły głowy.
- Co masz na myśli? - zapytała Amy, marszcząc brwi. Alice ciężko westchnęła. Wskazała dłonią na Lily.
- No, na przykład ona. Wiadomo, że wyjdzie za Jamesa, zamieszkają razem i będą mieli gromadkę dzieci.
- Myślę, że jedno albo dwójka w zupełności mi wystarczy. Nie skłaniam się ku gromadce - wtrąciła cierpko ruda. Poprawiła włosy. - A skąd wiesz, że wyjdę za Jamesa. Zawsze może to być Syriusz albo Remus.
- Powiedz nam jeszcze, że wyjdziesz za Petera - parsknęła Amy. Lily lekko się skrzywiła.
- Nie mam nic przeciw Peterowi, ale... cóż, myślę, że nie jesteśmy w swoim typie - mruknęła.
- Proszę cię, Lily. Przecież wszyscy wiedzą, że ty i Rogacz świata za sobą nie widzicie. Nawet ślepy by zobaczył te wasze powłóczyste spojrzenia. Czasami jak na was patrzę, aż rzygać mi się chcę, tak emanujecie tą swoją miłością.
- Och! Widzę, że zazdrośnicę mamy w dormitorium - odgryzła się ruda.
Amy wzruszyła ramionami.
- Nie jestem zazdrosna. Nie szukam chłopaka. Jak tylko skończę szkołę, zamierzam ubiegać się o posadę w Proroku Codziennym. I to - wycelowała palcem w Alice - jest mój cel, jeśli pytasz.
- Powinnaś raczej ubiegać się o posadę w Czarownicy - zakpiłam, patrząc na nią.
- Uznam to za komplement - odparła Amy i odgarnęła włosy. - A ty, Bernie, co zamierzasz?
Udałam, że głęboko się zastanawiam, po czym rzekłam poważnie:
- Chyba wrócę do Hogwartu.
Cztery pary wlepiło się we mnie, niedowierzające.
- Żartujesz, prawda? - zapytała Alice. - Po skończeniu Hogwartu, pójdziesz jeszcze raz do Hogwartu?
Wzruszyłam ramionami.
- Dumbledore na pewno mnie przyjmie jeszcze raz - odparłam. Ich skonsternowane miny były bezcenne. Nie mogłam dłużej zachować powagi. Wybuchnęłam głośnym śmiechem. Nie wytrzymując napięcia, opadłam na poduszki, wciąż szaleńczo się śmiejąc. Dziewczyny zorientowały się, że się z nich nabijałam. Wszystkie zerwały się ze swoimi poduszkami. Nadal się śmiejąc, nie mogłam się bronić. Któraś, nie wiedziałam która, zaczęła mnie łaskotać. Wcześniej stłumiony, śmiech wrócił ze zdwojoną siłą. Zaczęłam się wić, chcąc uniknąć łaskotek. Reszta, widząc to, poszła za przykładem. Dormitorium rozbrzmiewało dziewczęcymi śmiechami, krzykami i piskami. W końcu wszystkie opadły na moje łóżko, wciąż chichocząc. Byłyśmy w wyśmienitych humorach.
- Ja chce zostać uzdrowicielką - rzekła nagle Kiara; głos miała rozmarzony. - Marzę, żeby pracować w św. Mungu. I chciałabym mieć rodzinę, męża, który całowałby mnie na dzień dobry. I dzieci, najlepiej gromadkę - spojrzała na Lily ze uśmiechem. Chichoty ucichły.
- Myślę, że mogłabym uczyć. Najlepiej tutaj, w Hogwarcie. Ale przede wszystkim chcę być z Jamesem - powiedziała po namyśle Evansówna.
- Ja chce zostać aurorem. Dobrze się uczę, wiem, że uda mi się przejść wszystkie testy i egzaminy. Chcę walczyć ze złem. Chcę, żeby wszyscy byli bezpieczni. Żebyście wy byli bezpieczni - Alice popatrzyła po przyjaciółkach. Podniosłam się.
- A więc postanowione. Alice będzie nas bronić i strzec. Kiara będzie nas opatrywać w chorobie. Amy będzie bojkotowała wszystkich, którzy będą chcieli nas skrzywdzą. A Lily będzie naszą skarbnicą wiedzą, naszą prywatną biblioteką - zarządziłam.
- A ty kim będziesz, Berni? - zapytała Alice.
- Ja będę sprawowała pieczę nad wami wszystkimi. I pilnowała, żebyście za bardzo nie narozrabiały.
Dormitorium znów rozbrzmiało śmiechem.


Bernadetta popatrzyła na Alice. Odgarnęła kosmyk jej brązowych włosów, który nachodził na oczy.
- Przestałam was pilnować i co? Wszystko się rozsypało - rzekła cicho. Twarz Alice pozostała nieobecna i głucha na jej słowa. Bernadetta westchnęła. Ułożyła głowę przyjaciółki na swoim ramieniu. Wysunęła kły. Rozcięła skórę na nadgarstku. Czerwona krew pojawiła się na skórze. Żeby nic nie ubyło, natychmiast przycisnęła rękę do ust Alice. Kobieta stosunkowo łatwo i bez oporu przyjęła, co jej dawano. Automatycznie pociągnęła kilka łyków. Bernadetta oderwała dłoń i szybko przeszła do Franka. Zrobiła to samo. Kilka łyków i zabrała rękę; rana zaraz się zabliźniła. Nie pozostał po niej ślad.
Bernadetta nie miała pewności czy to zadziała. Wampirza krew miała właściwości lecznicze, ale nie wiedziała, czy wyleczy tak rozległe krzywdy uczynione umysłowi. Wszystko przypominało eksperyment.
- Do zobaczenia jutro - pożegnała się z przyjaciółmi. Nie uzyskała żadnej odpowiedzi. Kiedy wyszła na korytarz, Augusty już tam nie było. Bernadetta teleportowała się. Wylądowała znów w Hogsmead. Najwyraźniej dla uczniów była to sobota "wychodnia". Wampirzyca weszła do Trzech Mioteł. Było tak tłoczno, że Rosmerta też stała przy barze. Skinęła na dziewczynę. Bernadetta podeszła.
- Podać ci może coś? - zapytała; musiała podnieść głos, żeby przekrzyczeć gwar.
- Nie, dziękuje. Chyba pójdę do siebie - odparła. Rosmerta pokręciła głową z dezaprobatą.
- Masz rację, zamykaj się w sobie. Odetnij się od ludzi. Zobaczysz, że później będziesz żałować - rzekła czarownica.
- Ostatni ludzie z którymi się przyjaźniłam nie żyją - powiedziała cicho Bernadetta. Na chwilę Rosmerta znieruchomiała. Popatrzyła na Bernadettę ze współczuciem. Bernadetta podniosła dłoń zanim zdążyła coś powiedzieć. - Nie. Nie potrzebuje tego.
- Potrzebujesz, Bernadetto. Ale sama przed sobą nie przyznasz się do tego, choćby cię torturowali - odparła. Odpuściła sobie pouczanie i nastawianie Bernadetty. Dziewczyna tymczasem rozejrzała się po sali. Ale nie zmieniła zdania, pożegnała się z Rosmertą i wróciła do pokoju.
 

V: Odwiedziny

Razem z Różką wylądowały przed ładnym, piętrowym domkiem ogrodzonym drewnianym płotkiem. Choć wyglądał na pozór normalnie, Bernadetta wyczuła wokół niego ochronne bariery. Zastanawiała się, jak ma przez nie przejść, nie uruchomiając żadnego alarmu. Chciała o to zapytać Różkę, ale trzask poinformował ją, że skrzatka już zniknęła. Westchnęła. Musiała działać na własną rękę. Rozejrzała się, czy nikogo nie ma w pobliżu, po czym wyciągnęła różdżkę i przytknęła ją do bariery. Wyszeptała lekkie zaklęcie, ale kiedy nie podziałało, do głowy wpadła jej inna myśl.
- Expecto patronum - po chwili przed nią, trzepocząc skrzydłami, unosiła się srebrzysta postać kruka. Machając skrzydłami, przeleciał przez barierę, a potem przez ścianę domu. Bernadetta tymczasem schowała różdżkę i czekała. Kilka minut później, drzwi domu otworzyły się i stanęła w nich wysoka kobieta. Miała jasną twarz w kształcie serca, ciemnobrązowe oczy i szczupłą sylwetkę. Kiedy zobaczyła, kto stoi przed jej ogrodzeniem, jej usta mimowolnie otworzyły się ze zdumienia. Po chwili podbiegła do ogrodzenia i jednym słowem, zdjęła osłonę. Bernadetta bez przeszkód otworzyła bramkę i stanęła naprzeciwko niej.
- Bernadetta. Ty.. nic się nie zmieniłaś - rzekła Kiara i już po chwili dawne przyjaciółki obejmowały się. - Tak się cieszę, że wróciłaś.
Bernadetta uśmiechnęła się i potarła ręką plecy Kiary.
- Ja też, Kiaro. Nie powinnam w ogóle odchodzić.
- Nie szkodzi. Chodź, wejdziemy do środka.
Wciąż obejmując się w pasie, udały się do środka.
- Bernadetto, chciałabym ci kogoś przedstawić - powiedziała, kiedy stanęły w drzwiach salonu. - Poznaj mojego męża Daniela.
Słysząc swoje imię, mężczyzna siedzący w fotelu i czytający książkę, odłożył ją i wstał. Był wysokim, szczupłym brunetem i miał naprawdę ładne, niebieskie oczy w których widać było inteligencję, a także czułość i jakieś wewnętrzne ciepło. Bernadetta z miejsca poczuła do niego sympatię.
- Danielu, to jest Bernadetta.
- Witaj, Kiara bardzo dużo opowiadała mi o tobie. Zawsze chciałem cię poznać - wyciągnął do niej rękę. Tak banalny tekst zabrzmiał w jego ustach niezwykle pięknie i szczerze. Miał idealny głos do snucia opowieści, ciepły, niski, działający kojąco na duszę.
- Miło mi. Mam nadzieję, że dobrze się nią opiekujesz. To prawdziwy skarb - odparła i lekko uścisnęła dłoń mężczyzny.
- Wiem - rzekł i spojrzał z miłością na żonę. W tym samym momencie usłyszeli szybkie, drobne kroczki i do salonu wpadł mniej więcej pięcioletni chłopiec. Kiara odwróciła się i z wprawą złapała go na ręce, sadzając sobie na biodrze.
- A to Bernadetto, sens mojego życia. Mój synek Artur.
Bernadetta nie mogła oderwać od niej oczu. Była taka szczęśliwa, wręcz promieniowała siłą, miłością i szczęściem. Widziała to w jej oczach, ale nie tylko. Ten uśmiech, postawa. Bernadetta sama zatęskniła za tym, czego nigdy nie będzie mogła mieć. Zechciało jej się płakać, ale jednocześnie była szczęśliwa i nie chciała psuć tego pięknego obrazka, więc powstrzymała łzy. Zamiast tego uśmiechnęła się do Kiary.
- Masz synka? - było to bardziej stwierdzenie, pomieszane niedowierzanie z tęsknotą.
Kiara pokiwała głową: - I córkę, Lisę, ma trzynaście lat. Artur ma pięć.
- Gratuluje wam. Cześć Artur - zwróciła się do chłopca, który wsunął niecałą piąstkę do buzi.
- Dzen dobly - odparł, a Bernadetcie zachciało się śmiać. Malec był taki śmieszny i tak rozkoszny, że miała ochotę porwać go w ramiona i wyprzytulać jak misia.
- Jesteś piękny mój mały i bardzo uroczy - dodała, mając nadzieję, że znów usłyszy słodki, dziecięcy głosik. Ale tym razem Artur nie odpowiedział, tylko patrzył się na nią wielkimi, brązowymi oczami.
- Jest do ciebie bardzo podobny. Ma twoje oczy - rzekła do Kiary. Ta w odpowiedzi uśmiechnęła się.
- Lisa jest za to żeńskim wcieleniem swojego ojca - dodała, po czym postawiła synka na podłodze. - Teraz pójdziesz z tatą do siebie i tata ci poczyta, dobrze? No, idźcie, a mama porozmawia z ciocią.
Chłopiec, wciąż trzymając piąstkę w buzi, złapał za dużą dłoń ojca i oboje, powolutku ruszyli po schodach na górę. Kiara usiadła na sofie i pokazała Bernadetcie, aby ta też usiadła.
- Jest niezwykły. Bardzo się cieszę Kiaro, że spotkało cię takie szczęście. Masz wspaniałą rodzinę.
Kiara skinęła głową.
- Co cię sprowadza Bernie? Nie widziałam cię od piętnastu lat. Gdzie byłaś?
- Odwiedziłam rodzinę, wnuki i prawnuki stryja. Dziwnie się czułam, rozmawiając z ludźmi dla których jestem cioteczną ciotką, a którzy mają już siwe włosy, podczas gdy ja jestem nieskazitelna i młoda. To nieprzyjemne uczucie, widzieć, jak wiele rzeczy cię omija. Na przykład ty. Masz rodzinę, dzieci. Będziesz patrzyła jak rosną, podczas gdy będziesz się starzeć. A ja? Jeszcze kilkadziesiąt lat będę taka sama, zamrożona i wciąż młoda.
Kiara próbowała się uśmiechnąć.
- To ma swoje plusy.
- Nie Kiaro, to nie ma żadnych plusów dla kogoś, kto w swoich priorytetach lub marzeniach nie ma chęci władzy. Ja chciałam normalnie dorosnąć, mieć rodzinę tak jak ty. Jednak, to nie było mi dane. Nad całą moją rodziną wisi jakieś fatum. Mnie przemienił wampir, Cathy skończyła jako wilkołak i zginęła cztery lata później, matka była charłaczką, choć była czystej krwi, stryj wilkołakiem, a z jego czterech dzieci przeżyło jedno. Teraz się dowiedziałam, że kolejne dziecko z jego potomstwa jest naturalnym wilkiem. To jakieś przekleństwo.
Ale nie o tym chciałam z tobą rozmawiać. Byłam w Hogwarcie. Spotkałam Remusa. I syna Lily. Dlaczego nikt mnie nie powiadomił, że są w takiej sytuacji. Gdybym wiedziała, przybyłabym i chroniła ich. Dlaczego nikt z was, ty, Alice, Amy, Syriusz, Remus czy Peter mnie nie powiadomiliście? Wystarczyłaby jedna wiadomość - pytała prawie błagalnie. Nie mogła sobie tego wybaczyć. Nigdy nie będzie mogła. - Co w ogóle dzieje się z resztą?
Kiara westchnęła smutno.
- Bernadetto, kiedy chodziliśmy do szkoły, nie byliśmy świadomi jak wielkie jest niebezpieczeństwo i że wojna się zbliża. Byliśmy zbyt młodzi i głupi, żeby zwracać na coś takiego uwagę. Potem po zakończeniu siódmej klasy, weszliśmy w dorosłość, tak nagle. Dopiero wtedy przekonaliśmy się, jaka jest rzeczywistość. Lily i James wiedzieli czego chcą. Chcieli się pobrać i zamieszkać razem. I tak zrobili. James znalazł pracę na Pokątnej w sklepie z miotłami, to było jego drugie oczko w głowie. Zamieszkali w Dolinie Godryka w domu jego rodziców. Pamiętasz, że pani Potter zmarłą kiedy byliśmy w czwartej klasie? Ojciec Jamesa zmarł zaraz po ukończeniu przez niego Hogwartu. Jak już wiesz, Sama-Wiesz-Kto zamordował ich, kiedy Harry miał roczek. Alice poszła w ślady Lily i już na ostatnim roku zaręczyli się z Frankiem. Było trochę kłopotów z jego mamą, ale w końcu zamieszkali u niej. Oboje zostali aurorami. Po upadku Sama-Wiesz-Kogo, byli torturowani przez kilku Śmierciożerców do utraty zmysłów. Leżą na oddziale w Mungu. Ich syn Neville, jest wychowywany prze mamę Franka. Ja zaczęłam pracę u św. Munga, tam poznałam Daniela, nadal tam pracuje. Amy zamieszkała w Londynie. Chciała pracować dla Proroka i jej się udało. Ostrzegałyśmy ją, żeby nie wypisywała tego wszystkiego o Sama-Wiesz-Kim, ale nie słuchała nas. Zabił ją kilka miesięcy przed Lily i Jamesem - po policzkach Kiary spłynęły łzy. Otarła je szybko i kontynuowała. - Od Remusa nie mieliśmy żadnych wieści, nie wiedziałam co się z nim stało. Wszyscy obawialiśmy się najgorszego. A Syriusz... Mówią, że to on zdradził Lily i Jamesa, a potem zabił Petera. Nigdy w to nie wierzyłam. Syriusz szybciej dałby się zabić, niż wydałby kogokolwiek z nas. Umieścili go w Azkabanie, ale podobno uciekł w lato, tuż sprzed nosa Ministra Magii, który wtedy był tam.
Bernadetta słuchała tego wszystkiego i nie mogła uwierzyć. A więc z całej ich gromady została tylko Kiara i Remus? Z paczki, która miała być nierozłączna do końca? Ale kogo ja obwiniam? Przecież pierwsza odeszłam. Gdybym została może wszystko byłoby dobrze? Czy kiedykolwiek się tego dowiem.
- Czy Frank i Alicja... czy są jakieś szanse, że kiedykolwiek odzyskają zmysły? - zapytała.
Kiara wzruszyła ramionami, a jej oczy znowu się zaszkliły.
- Prawdopodobnie nie.
Bernadetta pokiwała głową, po czym wstała.
- Już idziesz?
- Muszę jeszcze odwiedzić parę miejsc. Jeszcze cię odwiedzę, możesz być tego pewna - uśmiechnęła się do Kiary i przytuliła ją.
- W porządku.
Bernadetta wyszła i teleportowała się.