Kiedy stanęli przed
posągiem gargulca, który skrywał przejście do gabinetu dyrektora,
Lupin wymówił hasło i cała trójka weszła na ruchome schody,
które w ciągu kilku sekund zaniosły ich przed drzwi. Zapukali i
weszli gdy odpowiedziało im stłumione zaproszenie. Za potężnym
biurkiem, w wygodnym fotelu siedział Albus Dumbledore. Jego broda
była bardziej srebrna niż zapamiętała Bernadetta, a postawa
bardziej zmęczona, choć oczy błysnęły kiedy zobaczył gości.
- Panna Fortuny, nie
spodziewałem się pani, choć nie ukrywam, że tą wizytą sprawia
mi pani przyjemność - zaczął dyrektor, uśmiechając się
ciepło. Wskazał wszystkim fotele przed biurkiem, z czego tylko
Snape odmówił i stanął przy ścianie.
Bernadetta skinęła głową,
bo nie była w stanie się uśmiechnąć.
- Widzę, że wciąż na
stanowisku. Ja również cieszę się, że pana widzę, profesorze.
Mam w zwyczaju pojawiać się niezapowiedziana w najmniej
spodziewanych momentach. Choć przed chwilą dowiedziałam się, że
coś jednak ominęłam - odparła, patrząc przenikliwie na
Dumbledore'a. On należał jednak do osób, które zachowywały się
w obecności Bernadetty całkowicie normalnie. Przez moment,
wampirzyca poczuła chęć, aby to zmienić. Na szczęście uczucie
nie trwało długo.
- Doprawdy? Jaki moment? -
zapytał z zaciekawieniem, układając dłonie w charakterystyczną
dla niego piramidkę.
- Ten sprzed dwunastu lat.
Wie pan coś o nim? - zapytała chłodno.
Wesołe błyski zniknęły z
oczu dyrektora, a jego twarz wyraźnie posmutniała. Zmarszczył
krzaczaste brwi, utkwiwszy nieruchomy wzrok w biurku.
- Ach, ten moment.
- Tak, Dumbledore, ten
moment. Chce wiedzieć, dlaczego nic o tym nie wiedziałam. Dlaczego
nikt mnie nie powiadomił, że coś im grozi?
W gabinecie zapadła cisza.
W końcu profesor wstał i podszedł do jednej ze ścian, gdzie na
marmurowym cokole stała srebrna misa. Z kieszeni wyjął różdżkę,
przytknął do skroni, by po chwili "wyciągnąć" z niej
srebrną nitkę wspomnień. Strząchnął ją do misy i spojrzał na
dziewczynę poważnym, zmęczonym wzrokiem.
- Chodź - spojrzał na
profesorów. - Wy też, jeśli macie ochotę.
Z wahaniem do misy podszedł
Lupin, ale Snape stał sztywno pod ścianą, chłodno i obojętnie
patrząc, jak troje ludzi "wskakuje" we wspomnienia
Dumbledore'a. Kiedy Bernadetta poczuła na swojej twarzy chłodną
ciecz, instynktownie zamknęła oczy. Poczuła silną dłoń Remusa,
splatającą się z jej własną, drobniutką i delikatną.
Bernadetta otworzyła oczy, gdy poczuła miękkie lądowanie na obu
nogach.
Stali w ciasnym,
obskurnym pokoiku w pubie "Pod Świńskim Łbem". Na jednym
z dwóch krzeseł siedział młodszy Dumbledore, a na krawędzi łóżka
dość młoda kobieta z szopą mysich włosów, nerwowo zaciskając
palce na wytartej torebce, spoczywającej na jej kolanach.
- A więc Sybillo,
chciałabyś uczyć w Hogwarcie wróżbiarstwa, zgadza się?
- T-tak - odparła
jękliwie. Dumbledore uśmiechnął się uspokajająco.
- Ależ, moja droga, nie
ma się czego obawiać. Powiedz mi, z czego umiesz wróżyć.
- Umiem z fusów,
u-umiem. Ze szklanej kuli. Ze snów. Z kart. Z dłoni - odparła
cicho, patrząc na Dumbledore'a z niepokojem.
- A czy mogłabyś mi coś
wywróżyć? - zapytał.
Blade oczy Sybilly
Trelawney zrobiły się okrągłe niczym spodki.
- P-panu?
- Tak, kochana.
Sybilla zaczęła
niespokojnie rozglądać się po pokoju. Gdy nic nie powiedziała,
Dumbledore westchnął wyraźnie zawiedziony.
- No cóż, widzę, że
nic tu po mnie - zaczął wstawać i zbierać rzeczy. Kiedy był już
prawie przy drzwiach, Sybilla przemówiła nieswoim głosem.
- OTO NADCHODZI TEN,
KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA. ZRODZONY Z TYCH KTÓRZY
TRZYKROTNIE MU SIĘ OPARLI, A NARODZI SIĘ GDY SIÓDMY MIESIĄC
DOBIEGNIE KOŃCA. A CHOĆ CZARNY PANA NAZNACZY GO JAKO RÓWNEGO
SOBIE, BĘDZIE MIAŁ MOC JAKIEJ CZARNY PAN NIE ZNA. I JEDEN Z NICH
MUSI ZGINĄĆ Z RĘKI DRUGIEGO, BO ŻADEN NIE MOŻE ŻYĆ KIEDY DRUGI
PRZEŻYJE. TEN, KTÓRY MA MOC POKONANIA CZARNEGO PANA NARODZI SIĘ
GDY SIÓDMY MIESIĄC DOBIEGNIE KOŃCA.
Zanim Dumbledore zdążył
coś odpowiedzieć pokój zaczął się rozmywać. Tym razem znaleźli
się w małym, przytulnym saloniku. Bernadetta poczuła ściskanie w
żołądku na widok przyjaciół. Lily była już piękną, młodą
kobietą, a nie nastolatką jak ją zapamiętała. Włosy miała
jeszcze ciemniejsze i bardziej pofalowane, radosna niegdyś twarz,
teraz była wyraźnie zmęczona, a w jasnych, zielonych oczach nie
było już tych wesołych iskierek. Siedząc na kanapie, delikatnie
masowała wystający brzuch, obejmowana razem z nim przez mężczyznę.
Również James, niespełna dwudziestoletni, wyglądał na
doświadczonego i odpowiedzialnego człowieka. Jednak nadal jego
włosy były zmierzwione, choć orzechowe oczy straciły szelmowski
błysk.
- Musicie się ukryć -
mówił niecierpliwie Dumbledore. - Dziecko z przepowiedni to syn
albo Longbottomów albo wasz i to jest bardziej prawdopodobne. Nie
możemy ryzykować. Voldemort zna tylko początek przepowiedni, ale
zrobi wszystko, żeby zabić wasze dziecko, a także was, skoro nie
udaje mu się was przeciągnąć na swoją stronę. Rzucimy na was
Zaklęcie Fideliusa, musicie tylko wybrać Strażnika. Przypuszczam,
że będzie to ktoś z waszych przyjaciół.
Nastąpiła długa chwila
ciszy.
- Może przepowiednia się
myli - odezwała się Lily. Dumbledore i James spojrzeli na nią.
James miał oczy tak nieszczęśliwe i pełne cierpienia, że
Bernadetta nie mogła na niego patrzeć. Przeniosła więc wzrok na
Dumbledore'a, ale i w jego oczach zobaczyła tylko smutek i
bezradność.
- Chciałbym Lily, wierz
mi, że naprawdę bym chciał. Ale obawiam się, że ten jeden raz
Sybilla Trelawney nie pomyliła się.
Dziewczyna ciężko
westchnęła i spojrzała na swój brzuch.
- Dlaczego Harry?
Dumbledore uśmiechnął
się nikle.
- Harry?
Lily podniosła wzrok i
po raz pierwszy jej wargi wygięły się w uśmiechu, a w oczach
zamigotały dawne wesołe błyski.
- Tak. Postanowiliśmy,
że chłopca nazwiemy Harry. Harry James Potter - spojrzała z
czułością na męża.
- A co jeśli zrobi wam
niespodziankę i będzie dziewczynka?
- Dorea Lily Potter -
odparł James z równa czułością patrząc na żonę.
- Myślę, że Dorea
byłaby szczęśliwa, że nazwaliście swoją córkę jej imieniem.
Była wspaniałą kobietą.
- Żałuję, że jej nie
poznałam - odparła ze smutkiem Lily i w geście pocieszenia,
uścisnęła dłoń męża, przenosząc wzrok na Dumbledore'a. - Ile
mamy czasu?
- Niewiele. Teraz gdy
Voldemort wie, natychmiast rozpocznie poszukiwania. Miejmy tylko
nadzieję, że nie trafi na wasz ślad. Dlatego musicie się
natychmiast ukryć.
- Czy wiadomo, skąd
Voldemort zna przepowiednię? - zapytał James, a w jego oczach
pojawił się ledwo tłumiony gniew.
- Nie.
Gdyby nie to, że miała
wyczulone zmysły i uważnie przyglądała się Dumbledore'owi, nie
uchwyciłaby kłamstwa. Kątem oka spojrzała na dyrektora, który
wpatrywał się w okno tępym wzrokiem. Jako, że był z nimi Remus,
postanowiła poczekać na odpowiedniejszy moment. Tymczasem rozmowa
przeszła na temat Strażnika.
- Nie chcę mieszać w to
dziewczyn. Lepiej, żeby był to ktoś z Huncwotów - mówił James.
- Chyba myślimy o tym
samym - odparł Dumbledore. - Remus, zgadza się?
Mina Lily wyrażała
boleść, a mina Jamesa całkowitą obojętność, pod którą kryła
się jeszcze większy smutek.
- Nie. Nie możemy ufać
Remusowi. Jest wilkołakiem, do tego ostatnio zachowuje się
nieswojo. Boję się... - na chwilę zamilkł, jakby słowa nie mogły
przejść mu przez gardło. Zrobił głęboki wdech - boję się, że
Voldemortowi udało się go przekabacić. Nie możemy ryzykować.
Lily uścisnęła męża,
chcąc dodać mu otuchy. A Dumbledore zadumał się. Bernadetta
spojrzała na Remusa. Mężczyzna oczy utkwione miał w zmarłym
przyjacielu.
- Szczerze wątpię, że
pan Lupin dołączył do Voldemorta, ale skoro boicie się ryzykować,
w porządku. Wybierzcie kogoś innego - odparł Dumbledore, powoli
wstając i biorąc do ręki płaszcz. James również wstał, ale gdy
Lily chciała pójść w jego śladu, powstrzymał ją dłońmi.
- Dziękujemy, profesorze
- odparł młody Potter i wyciągnął dłoń do dyrektora. Ten
uścisnął ją, spoglądajac bystro na mężczyznę.
- Nie jesteśmy w szkole
James, teraz nie jestem już waszym profesorem.
- Dla nas zawsze pan nim
będzie - odparła Lily i obraz zaczął się rozmazywać. Następne
wspomnienie zaczęło się nocą. Dumbledore stał w towarzystwie
profesor McGonagall.
- Sam by pan
zesztywniał, gdyby panu przyszło siedzieć na murze przez cały
dzień - powiedziała profesor McGonagall.
- Cały dzień? I w ogóle
pani nie świętowała? Idąc tu musiałem wpaść na chyba z tuzin
biesiad i przyjęć - odparł Dumbledore.
Profesor McGonagall
prychnęła ze złością. - Och, tak, wiem, wszyscy świętują.
Można by powiedzieć, że powinni być trochę ostrożniejsi, ale
nie... Nawet mugole zauważyli, że coś się święci. Mówili o tym
wieczornych wiadomościach. Sama słyszałam. Stada sów, spadające
gwiazdy. Nie są aż takimi głupcami. Muszą coś zauważyć.
Spadające gwiazdy w Kencie. Mogę się założyć, że to sprawka
Dedalusa Diggie. Nigdy nie odznaczał się rozsądkiem.
- Trudno mieć do niego
pretensję - stwierdził Dumbledore. - W końcu przez całe
jedenaście lat niewiele mieliśmy okazji do świętowania.
- Wiem - powiedziała ze
złością profesor McGonagall. - To jednak nie powód, żeby
całkowicie tracić głowę. Ludzie nie zachowują najmniejszej
ostrożności, łażą po ulicach w biały dzień, nawet nie raczą
się przebrać w stroje mugoli, wymieniają pogłoski - spojrzała
na Dumbledore'a z ukosa, jakby oczekiwała, że coś na to powie,
ale milczał, więc ciągnęła dalej: - Tego tylko brakuje, żeby w
tym samym dniu, w którym w końcu zniknął Sam-Wiesz-Kto, Mugole
dowiedziały się o nas wszystkich. Dumbledore, mam nadzieję, że on
naprawdę zniknął, co?
- Na to wszystko wskazuje
- odpowiedział Dumbledore. - Mamy za co być wdzięczni. Może ma
pani ochotę na cytrynowego dropsa?
- Na co?
- Na cytrynowego dropsa.
To takie cukierki Mugoli, które bardzo lubię.
- Nie, dziękuję -
odpowiedziała chłodno profesor McGonagall, jakby chciała
podkreślić, że nie jest to odpowiedni moment na cytrynowe dropsy.
- Jak mówię, nawet
jeśli Sam-Wiesz-Kto rzeczywiście zniknął...
- Droga pani profesor,
czy taka rozsądna osoba jak pani nie mogłaby dać sobie spokoju z
tą dziecinadą? Przez jedenaście lat walczyłem z tym bzdurnym
"Sam-Wiesz- Kto", próbując ludzi nakłonić, by używali
jego właściwego nazwiska: Voldemort. - Profesor McGonagall
wzdrygnęła się, ale Dumbledore, który akurat usiłował odkleić
z rolki dwa dropsy, zdawał się tego nie zauważyć. - To wszystko
staje się takie mętne, kiedy wciąż mówimy "Sam-
Wiesz-Kto". Nigdy nie widziałem powodu, by bać się
wypowiedzenia prawdziwego nazwiska Voldemorta.
- Wiem - powiedziała
profesor McGonagall tonem, w którym irytacja mieszała się z
podziwem. - Ale pan to co innego. Każdy wie, że jest pan jedyną
osobą, której boi się Sam- Wie... no, niech już będzie...
Voldemort.
- Pochlebia mi pani -
rzekł spokojnie Dumbledor - Voldemort ma do dyspozycji moce, jakich
ja nigdy nie będę miał.
- Bo pan jest... no...
zbyt szlachetny, by się nimi posługiwać.
- Wielkie szczęście, że
jest ciemno. Nie zarumieniłem się tak od czasu, kiedy pani Pomfrey
powiedziała, że podobają się jej moje nauszniki.
Profesor McGonagall
rzuciła na niego ostre spojrzenie i powiedziała: - Sowy to nic w
porównaniu z pogłoskami, jakie wszędzie krążą. Wie pan, o czym
wszyscy mówią? O przyczynie jego nagłego zniknięcia? O tym, co
go w końcu powstrzymał...
Wyglądało na to, że
profesor McGonagall porusz wreszcie temat, o którym bardzo chciała
podyskutować, a był to prawdziwy powód, dla którego czekała na
niego zimnym, twardym murze przez cały dzień. W każdym razie do
tej chwili ani jako kot, ani jako kobieta nie utkwiła w Albusie
Dumbledore tak świdrującego spojrzenia jak teraz. Było oczywiste,
że cokolwiek mówili "wszyscy", nie zamierzała w to
uwierzyć, póki Dumbledore nie powie że to prawda. Lecz Dumbledore
odkleił sobie jeszcze jednego dropsa i milczał. - A mówią, że
zeszłej nocy Voldemort pojawił się w Dolinie Godryka. Chciał
odnaleźć Potterów. Krążą pogłoski, że Lily i James Potter...
że oni... nie żyją.
Dumbledore pokiwał
głową. Profesor McGonagall westchnęła głęboko. - Lily i
James... Nie mogę w to uwierzyć... Nie chciałam w to uwierzyć...
Och, Albusie...
Dumbledore wyciągnął
rękę i poklepał ją po ramieniu.
- Wiem... wiem... -
pocieszał ją cicho.
- To nie wszystko -
oznajmiła profesor McGonagall roztrzęsionym głosem. - Mówią, że
próbował zabić syna Potterów, Harry'ego. Ale... nie mógł. Nie
był w stanie uśmiercić małego chłopczyka! Nikt nie wie dlaczego
ani jak, ile mówią, że od tego momentu potęga Voldemorta jakby
się załamała... i właśnie dlatego gdzieś zniknął.
Dumbledore pokiwał
ponuro głową.
- A więc to... to
prawda? - wyjąkała profesor Mc-Jonagall. - Po tym wszystkim, co
zrobił... Tylu ludzi pozabijał... i nie mógł zabić małego
dziecka? To wprost Zdumiewające... Tyle się robiło, żeby go
powstrzymać, aż tu nagle... Ale... na miłość boską, jak temu
Harry'emu udało się przeżyć?
Pozostaje nam tylko
zgadywać - powiedział Dumbledore. - Może nigdy się nie dowiemy.
Profesor McGonagall wyciągnęła koronkową chusteczkę i zaczęła
sobie osuszać oczy pod okularami. Dumbledore wyjął z kieszeni
złoty zegarek, przyjrzał mu się i mocno pociągnął nosem. Był
to bardzo dziwny zegarek. Miał dwanaście wskazówek, a nie miał w
ogóle cyfr; zamiast tego po obwodzie tarczy krążyły maleńkie
planety. Dumbledore musiał jednak coś z niego odczytać, bo włożył
go z powrotem do kieszeni i rzekł: - Hagrid się spóźnia.
Nawiasem mówiąc, to chyba on d powiedział, że tutaj będę, tak?
- Tak - przyznała
profesor McGonagall. - A możesz mi powiedzieć, dlaczego znalazłeś
się akurat tutaj?
- To proste. Chcę
zainstalować Harry'ego u jego ciotki i wuja. To jedyna rodzina,
jaka mu pozostała.
- Ależ, Dumbledore...
przecież nie możesz mieć na myśli ludzi, którzy mieszkają
tutaj - zawołała profesorMcGonagall, zrywając się na równe nogi
i wskazując numer czwarty. - Dumbledore... przecież to niemożliwe.
Obserwowałam ich przez cały dzień. Trudno o dwoje ludzi, którzy
tak by się od nas różnili. I mają syna sama widziałam, jak
kopał matkę na ulicy, wrzesz żeby mu kupiła cukierki. I Harry
Potter miałby tutaj mieszkać?
- Tu mu będzie najlepiej
- oświadczył stano Dumbledore. - Jego ciotka i wuj będą mogli mu
wszystko wytłumaczyć, kiedy trochę podrośnie. Napisałem do nich
list.
- List? - powtórzyła
profesor McGonagall, siadając z powrotem na murku. - Dumbledore,
czy naprawdę sądzisz, że zdołasz im wszystko wyjaśnić w
liście? Przecież ci mugole nigdy go nie zrozumieją! Będzie
sławny... stanie się legendą... wcale bym się nie zdziwiła,
gdyby odtąd ten dzień nazywano Dniem Harry'ego Pottera... będą o
pisać książki... każde dziecko będzie znało jego imię!
- Święta racja -
powiedział Dumbledore, spoglądając na nią z powagą ponad
połówkami swoich szkieł. - Dość, by zawróciło w głowie
każdemu chłopcu. Sławny zanim nauczy się chodzić i mówić!
Słynny z czegoś, czego nawet nie pamięta! Nie rozumiesz, że
będzie lepiej najpierw trochę podrośnie, a dopiero później
dowie się c wszystkim?
Profesor McGonagall
otworzyła usta, ale zmieniła zamiar, przełknęła ślinę i
powiedziała:
- Tak... tak, masz rację,
oczywiście. Ale jak on trafi?
W momencie, gdy profesor
McGonagall wypowiadała te słowa, obraz zaczął znikać.
Po chwili cała trójka
wróciła do rzeczywistości. Po wylądowaniu z powrotem w gabinecie,
Dumbledore powoli podszedł do biurka i usiadł za nim. Przybity
Remus opadł na jedno z krzeseł, pogrążając się we własnych
myślach. Bernadetta, choć w jej środku szalała burza i chciała
zadać Dyrektorowi tysiące pytań, powstrzymywała się.
- Nie mogę uwierzyć, że
umieściłeś go u Petunii. Ona nienawidziła Lily, sam dobrze o tym
wiesz. Była zazdrosna, że ta poszła do Hogwartu. Mogę się
założyć, że nie traktowali go dobrze - rzekła, przypatrując
się uważnie profesorowi. Nie chciała przeoczyć żadnego
szczegółu.
- To prawda, ale tam był
bezpieczny. I żyje, a to najważniejsze - odparł ciężko.
Wspomnienia dawnych uczniów i przyjaciół, sprawiło, że wyglądał
jakby postarzał się o kolejne lata. Pogodna twarz, teraz ściągnięta
była w smutku i tłumionym, ledwo widocznym poczuciem winy.
Bernadetta nie wiedziała co na to odpowiedzieć. Chciała
porozmawiać z profesorem, ale wiedziała, że nie może zrobić tego
przy Remusie i Snape'ie. Przez długą chwilę panowało milczenie. W
końcu dziewczyna przerwała ją, poruszając się.
- Dziękuje, że pokazałeś
mi to. Na mnie już pora. Do widzenia Dumbledore. Remusie. Snape -
skinęła im głową, choć przy Severusie lekko się zawahała, i
skierowała się do wyjścia. Tuż przy drzwiach zatrzymał ją głos
Dumbledore'a.
- Panno Fortuny, byłbym
zaszczycony, gdyby zechciała pani zostać u nas jeszcze jakiś czas.
Byłaby to dla mnie wielka przyjemność gościć panią.
Odwróciła lekko głowę i
spojrzała na niego przez ramię.
- Zobaczymy - po czym
wyszła, delikatnie zatrzaskując drzwi.
Schodami zeszła na sam dół.
W drodze do wyjścia, wciąż myślała nad tym co zobaczyła.
Najbardziej żal jej było Lunatyka, który po tym co usłyszał,
prawie się załamał. Widziała to w jego oczach, kiedy wracali.
Rozpacz, poczucie winy i niedowierzanie.
Na szczęście po
korytarzach nie włóczyli się uczniowie, pewnie korzystali z
jeszcze ciepłych dni, wylegując się na błoniach. Ona sama
chciałaby móc znów to robić. Teoretycznie rzecz biorąc - mogła.
Po raz kolejny wmieszać się w tłum uczniów, tak jak robiła to
już kilkakrotnie. Uśmiechnęła się na tą myśl. Kiedy zeszła na
parter, coś ją tknęło i zamiast skierować się do wyjścia,
poszła w przeciwną stronę. Miała nadzieję, że wciąż pamięta
jak tam trafić. Kiedy ujrzała po lewej stronie gigantyczny obraz z
misą owoców, rozejrzała się czy nikogo nie ma, po czym szybko
połaskotała gruszkę. Przejście do kuchni otworzyło się i
Bernadetta zagłębiła się w małe królestwo domowych skrzatów.
Pora śniadania już minęła, a do obiadu było jeszcze sporo czasu,
dlatego panował tu względny spokój. Kiedy pojawiła się pomiędzy
nimi, poderwały się i otoczyły ją. Bernadetta widząc niektóre
znajome twarze, uśmiechała się.
Kiedy powoli towarzystwo
Bernadetty "powszedniało" skrzaty rozchodziły się i
zostały jedynie te, które ją znały. Nagle pośród twarzy
skrzatów, Bernadetta ujrzała tą, której się nie spodziewała.
- Różka! Co ty tu robisz?
Dlaczego nie służysz u swojego państwa? - zapytała, podchodząc
do niej. Kucnęła, aby głowa starej skrzatki znalazła się mniej
więcej na jej wysokości. Różka tymczasem, obróciła się.
- Panienka Fortuny. Ah -
westchnęła. - Moi państwo umarli, a panienka wyszła za mąż i
uznała, że lepiej będzie mi tutaj, niż u niej. Nie potrzebowała
starej skrzatki. No bo kto chce taką starą Różkę? - zrzędziła.
Bernadetta wywróciła oczami. Odkąd znała Różkę, ta zawsze na
wszystko zrzędziła. Bardziej zainteresowała ją wcześniejsza
informacja.
- Kiara wyszła za mąż?
Wiesz gdzie teraz mieszka? Różko!
Stara skrzatka jej nie
słuchała, bo wciąż zrzędziła na swój los starego skrzata, więc
dopiero za którymś razem, kiedy Bernadetta powtórzyła jej imię,
posłuchała ją.
- Tak. Pani mieszka w małym
miasteczku, w dużym domu - odparła.
- Mogłabyś mnie tam
zabrać? - zapytała Bernadetta. Różka zastanowiła się.
- Mooogłabym - rzekła z
ciężkim westchnieniem. Wyciągnęła do Bernadetty rękę. Ta
wstała i złapała za malutką, drobniutką i strasznie pomarszczoną
dłoń z lekko obwisłą skórą. W tej samej sekundzie rozległ się
trzask i Różka teleportowała ich.