Szpital
św. Munga wyglądał tak samo jak wtedy, gdy była tu ostatnim
razem. Bernadetta podeszła do czarownicy za kontuarem.
- Gdzie znajdę pokój
Franka i Alice Longbottom? - zapytała. Kobieta poszperała chwilę.
- Pokój 302 na czwartym
piętrze - odparła, wskazując schody. Bernadetta skinęła głową
w niemym podziękowaniu i ruszyła schodami na górę. Kiedy weszła
na oddział Janusa Thickeya, jak głosiła tabliczka nad drzwiami,
pierwsze co zauważyła, to samotną postać wychodzącą z jednego
pokoju. Kiedy kobieta odwróciła się z zamiarem wyjścia, jej oczy
napotkały drobną sylwetkę i duże, szafirowe oczy.
- Pani Longbottom - odezwała
się uprzejmie Bernadetta, przerywając krępującą ciszę. Augusta
Longbottom zachowała kamienną twarz. Nie okazując żadnych uczuć,
kiwnęła lekko głową.
- Panna Fortuny - odparła
chłodno. Nie udało jej się zachować maski zbyt długo. W jej
brązowych oczach wyraźnie zarysował się wyrzut, kiedy otworzyła
usta. - Po co tu przyszłaś?
- Chciałam zobaczyć Franka
i Alice. Byli moimi przyjaciółmi - rzekła cicho. Na twarzy kobiety
zaigrał kwaśny grymas. Spojrzała na Bernadettę kpiąco.
- Tak łatwo ci nazywać ich
przyjaciółmi. Byli zawsze, kiedy ich potrzebowałaś. Ale kiedy to
oni potrzebowali pomocy, ciebie nie było. Co chciałaś osiągnąć,
przychodząc tu? Uciszyć własne poczucie winy? Gdybyś nie użalała
się nad sobą i nie uciekła, nadal byliby zdrowi! - wycelowała w
nią oskarżycielsko palec. - Żyliby. Teraz oboje leżą puści w
środku, bez życia. Ja straciłam dzieci, mój wnuk stracił
rodziców! - podnosiła głos z każdym kolejnym słowem. Choć
niekiedy drżał jej głos, a oczy były pełne rozpaczy, nie
zapłakała. W ciągu dwunastu lat wypłakała już tyle łez...
Wyrzucenie tego, co przez tyle lat leżało jej na sercu, sprawiło,
że straciła nad sobą panowanie. Wreszcie mogła się na kimś
wyżyć. Miała realną osobę, którą mogła zwymyślać i oskarżyć
za to, co uczyniono jej dzieciom; a nie tylko cienie, którym nic nie
mogła zrobić.
Bernadetta wciąż milczała.
Wpatrywała się tylko w matkę swoich najbliższych przyjaciół,
słuchając i przyjmując na siebie winę. Odezwała się dopiero,
gdy Augusta umilkła.
- Ma pani rację -
powiedziała tylko.
Augustę zmroziło. Słowa
dziewczyny ocknęły ją. Zrozumiała, że wpadła w jakiś amok.
Nagle z całą mocą poczuła ciężar. Ciężar lat, poczucia winy,
obowiązków, rozpaczy i tego wszystkiego, co spadło na nią po
upośledzeniu Franka i Alice. Usiadła ciężko na ławce przy
drzwiach.
- Ma pani całkowitą rację.
Gdybym mogła tylko cofnąć czas, nigdy bym nie odeszła.
Zostałabym, żeby chronić ich wszystkich. Dopiero dzisiaj
dowiedziałam się, co stało się po mojej... ucieczce. Wie pani,
przez dwanaście lat nie zdawałam sobie sprawę, że Lily, James,
Amy nie żyją, Syriusz jest w Azkabanie, a pani dzieci spotkała
taka tragedia. Nie wiedziałam. Gdyby któreś z nich pomyślało o
mnie, posłało sowę, tego samego dnia wróciłabym do nich - mówiła
martwym, wyprutym z emocji głosem. - Nie mówię tego pani, żeby
się usprawiedliwić; wiem, że i tak mi panie nie wybaczy. Ale... ja
nic nie wiedziałam. Mogłabym ich chronić. Gdybym mogła zmienić
czas, zrobiłabym to bez wahania. Merlinie! Jeśli miałoby to coś
dać, poświęciłabym dla nich życie. Zmieniłabym wszystko. Ale
nie mogę.
Augusta nie mogła spojrzeć
na nią. Była zmieszana. Westchnęła ciężko.
- Idź do nich. Ale nie
spodziewaj się wiele.
Bernadetta skinęła głową.
W sali były tylko dwa łóżka. Jedno należało do jej najlepszej
przyjaciółki, drugie do jej męża. Coś ścisnęło ją na widok
znajomych twarzy, bladych i wychudzonych teraz, zupełnie bez wyrazu.
Podeszła do łóżka Alice. Pamiętała ją jako wesołą, żywiołową
dziewczynę, która marzyła, żeby walczyć ze złem.
Było już po kolacji.
Wszystkie siedziałyśmy w sypialni. Lily jak zwykle siedziała w
książkach, jak udało mi się podpatrzyć, ta była mugolska. Kiara
kończyła wypracowanie na Zielarstwo. Amy czytała Czarownicę, a
obok niej zauważyłam jeszcze dzisiejszego Proroka. Alice natomiast
siedziała w fotelu, z nogami podkurczonymi, głową opierającą na
dłoni i wzrokiem utkwionym w granatowe niebo. Był to, jak na nią,
niespotykany widok. Alice twardo stąpała po ziemi, rzadko pozwalała
sobie na marzenia. Utkwiłam w niej wzrok. Chyba go poczuła, bo
drgnęła i zerknęła na mnie. Uśmiechnęła się. Podniosła głowę
i rozejrzała się po dormitorium.
- Zastanawiałyście się,
co chcecie robić po zakończeniu szkoły? - zapytała nagle.
Wszystkie od razu podniosły głowy.
- Co masz na myśli? -
zapytała Amy, marszcząc brwi. Alice ciężko westchnęła. Wskazała
dłonią na Lily.
- No, na przykład ona.
Wiadomo, że wyjdzie za Jamesa, zamieszkają razem i będą mieli
gromadkę dzieci.
- Myślę, że jedno albo
dwójka w zupełności mi wystarczy. Nie skłaniam się ku gromadce -
wtrąciła cierpko ruda. Poprawiła włosy. - A skąd wiesz, że
wyjdę za Jamesa. Zawsze może to być Syriusz albo Remus.
- Powiedz nam jeszcze, że
wyjdziesz za Petera - parsknęła Amy. Lily lekko się skrzywiła.
- Nie mam nic przeciw
Peterowi, ale... cóż, myślę, że nie jesteśmy w swoim typie -
mruknęła.
- Proszę cię, Lily.
Przecież wszyscy wiedzą, że ty i Rogacz świata za sobą nie
widzicie. Nawet ślepy by zobaczył te wasze powłóczyste
spojrzenia. Czasami jak na was patrzę, aż rzygać mi się chcę,
tak emanujecie tą swoją miłością.
- Och! Widzę, że
zazdrośnicę mamy w dormitorium - odgryzła się ruda.
Amy wzruszyła ramionami.
- Nie jestem zazdrosna.
Nie szukam chłopaka. Jak tylko skończę szkołę, zamierzam ubiegać
się o posadę w Proroku Codziennym. I to - wycelowała palcem w
Alice - jest mój cel, jeśli pytasz.
- Powinnaś raczej
ubiegać się o posadę w Czarownicy - zakpiłam, patrząc na nią.
- Uznam to za komplement
- odparła Amy i odgarnęła włosy. - A ty, Bernie, co zamierzasz?
Udałam, że głęboko
się zastanawiam, po czym rzekłam poważnie:
- Chyba wrócę do
Hogwartu.
Cztery pary wlepiło się
we mnie, niedowierzające.
- Żartujesz, prawda? -
zapytała Alice. - Po skończeniu Hogwartu, pójdziesz jeszcze raz do
Hogwartu?
Wzruszyłam ramionami.
- Dumbledore na pewno
mnie przyjmie jeszcze raz - odparłam. Ich skonsternowane miny były
bezcenne. Nie mogłam dłużej zachować powagi. Wybuchnęłam
głośnym śmiechem. Nie wytrzymując napięcia, opadłam na
poduszki, wciąż szaleńczo się śmiejąc. Dziewczyny zorientowały
się, że się z nich nabijałam. Wszystkie zerwały się ze swoimi
poduszkami. Nadal się śmiejąc, nie mogłam się bronić. Któraś,
nie wiedziałam która, zaczęła mnie łaskotać. Wcześniej
stłumiony, śmiech wrócił ze zdwojoną siłą. Zaczęłam się
wić, chcąc uniknąć łaskotek. Reszta, widząc to, poszła za
przykładem. Dormitorium rozbrzmiewało dziewczęcymi śmiechami,
krzykami i piskami. W końcu wszystkie opadły na moje łóżko,
wciąż chichocząc. Byłyśmy w wyśmienitych humorach.
- Ja chce zostać
uzdrowicielką - rzekła nagle Kiara; głos miała rozmarzony. -
Marzę, żeby pracować w św. Mungu. I chciałabym mieć rodzinę,
męża, który całowałby mnie na dzień dobry. I dzieci, najlepiej
gromadkę - spojrzała na Lily ze uśmiechem. Chichoty ucichły.
- Myślę, że mogłabym
uczyć. Najlepiej tutaj, w Hogwarcie. Ale przede wszystkim chcę być
z Jamesem - powiedziała po namyśle Evansówna.
- Ja chce zostać
aurorem. Dobrze się uczę, wiem, że uda mi się przejść wszystkie
testy i egzaminy. Chcę walczyć ze złem. Chcę, żeby wszyscy byli
bezpieczni. Żebyście wy byli bezpieczni - Alice popatrzyła po
przyjaciółkach. Podniosłam się.
- A więc postanowione.
Alice będzie nas bronić i strzec. Kiara będzie nas opatrywać w
chorobie. Amy będzie bojkotowała wszystkich, którzy będą chcieli
nas skrzywdzą. A Lily będzie naszą skarbnicą wiedzą, naszą
prywatną biblioteką - zarządziłam.
- A ty kim będziesz,
Berni? - zapytała Alice.
- Ja będę sprawowała
pieczę nad wami wszystkimi. I pilnowała, żebyście za bardzo nie
narozrabiały.
Dormitorium znów
rozbrzmiało śmiechem.
Bernadetta popatrzyła na
Alice. Odgarnęła kosmyk jej brązowych włosów, który nachodził
na oczy.
- Przestałam was pilnować
i co? Wszystko się rozsypało - rzekła cicho. Twarz Alice pozostała
nieobecna i głucha na jej słowa. Bernadetta westchnęła. Ułożyła
głowę przyjaciółki na swoim ramieniu. Wysunęła kły. Rozcięła
skórę na nadgarstku. Czerwona krew pojawiła się na skórze. Żeby
nic nie ubyło, natychmiast przycisnęła rękę do ust Alice.
Kobieta stosunkowo łatwo i bez oporu przyjęła, co jej dawano.
Automatycznie pociągnęła kilka łyków. Bernadetta oderwała dłoń
i szybko przeszła do Franka. Zrobiła to samo. Kilka łyków i
zabrała rękę; rana zaraz się zabliźniła. Nie pozostał po niej
ślad.
Bernadetta nie miała
pewności czy to zadziała. Wampirza krew miała właściwości
lecznicze, ale nie wiedziała, czy wyleczy tak rozległe krzywdy
uczynione umysłowi. Wszystko przypominało eksperyment.
- Do zobaczenia jutro -
pożegnała się z przyjaciółmi. Nie uzyskała żadnej odpowiedzi.
Kiedy wyszła na korytarz, Augusty już tam nie było. Bernadetta
teleportowała się. Wylądowała znów w Hogsmead. Najwyraźniej dla
uczniów była to sobota "wychodnia". Wampirzyca weszła do
Trzech Mioteł. Było tak tłoczno, że Rosmerta też stała przy
barze. Skinęła na dziewczynę. Bernadetta podeszła.
- Podać ci może coś? -
zapytała; musiała podnieść głos, żeby przekrzyczeć gwar.
- Nie, dziękuje. Chyba
pójdę do siebie - odparła. Rosmerta pokręciła głową z
dezaprobatą.
- Masz rację, zamykaj się
w sobie. Odetnij się od ludzi. Zobaczysz, że później będziesz
żałować - rzekła czarownica.
- Ostatni ludzie z którymi
się przyjaźniłam nie żyją - powiedziała cicho Bernadetta. Na
chwilę Rosmerta znieruchomiała. Popatrzyła na Bernadettę ze
współczuciem. Bernadetta podniosła dłoń zanim zdążyła coś
powiedzieć. - Nie. Nie potrzebuje tego.
- Potrzebujesz, Bernadetto.
Ale sama przed sobą nie przyznasz się do tego, choćby cię
torturowali - odparła. Odpuściła sobie pouczanie i nastawianie
Bernadetty. Dziewczyna tymczasem rozejrzała się po sali. Ale nie
zmieniła zdania, pożegnała się z Rosmertą i wróciła do pokoju.